Twórca festiwalu poświęconego twórczości tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński "kaczmarski udeground". Zbigniew Łapiński gościł na tym festiwalu trzykrotnie: w 2014, 2015 i 2017 roku.
Marcin Szymański: Odwiedziłem Zbyszka na jego wyraźne życzenie. Wyraził je tonem nieznoszącym sprzeciwu. Wezwał mnie – tak to trzeba nazwać – po krótkiej rozmowie telefonicznej i jednym mailu, ale o tym za chwilę. Kiedy dotarłem na miejsce, byłem oszołomiony, że tam, w tym pokoiku z kuchnią, mieszka znany niepowszechnie akompaniator znanego – tym razem powszechnie – Jacka Kaczmarskiego, a zarazem genialny kompozytor. O tym jednak już zupełnie niewielu wie. Po chwili dowiedziałem się, że w piwnicy pod tym mieszkankiem leży kilka pudeł. Zawartość jednego miałem okazję poznać, choć skserować schowanych w nim partytur już mi nie było wolno. W rogu pokoju telewizor, ustawiony na kanały informacyjne. Na ścianie „Krzyk” i „LIVE” – Złote Płyty, ślady po czasach tryumfów. Pod nimi pianino, nieopodal komputer. Na połowie monitora otwarte okno fejsbuka. Obok ikonki katalogów z muzyką Zbyszka. Kogóż nie kusiłoby kliknąć, kiedy ten znika w swojej kuchence... Zbyszek bardzo pilnuje swojej prywatności i sam decyduje, jak wiele z niej odsłoni. Tak traktuje swoje dzieła. Wiem, że w katalogach są zapisane utwory, które pozwolił poznać ledwie garstce przyjaciół. Wielka szkoda, że nie można upublicznić tych dzieł. Dzieje się tak nie tylko za przyzwoleniem Zbyszka, ale zgodnie z jego wyraźną wolą. Trudno się pogodzić, że tak jest...
Szanuję prawo własności i prawo do prywatności i wiem, że do swojego dzieła można mieć bardzo silny, emocjonalny stosunek. Niemniej wściekam się za każdym razem, gdy pomyślę, że utwory zamknięte na dysku mogą zniknąć wraz z nim. Przez wieki było tak, że dzieła stawały się sławne dopiero po śmierci twórcy. Podobnie jak on sam. Dzisiaj chyba jest już inaczej. Dzisiaj trzeba wydawać swoje utwory możliwie najwcześniej, bo dzieła często umierają wraz z ich twórcą. Olbrzymia ilość produktów na rynku powoduje, że świat zalewany jest pseudoartystycznym, schlebiającym najniższym gustom chłamem. Pogoń za tym, aby być na bieżąco, zabiera możliwość sięgnięcia przez wydawców do szuflad wybitnych twórców, do tego, co wartościowe. Wydawcy rzadko wracają do dzieł niepublikowanych. Jeszcze zupełnie niedawno Jacek Kaczmarski pisał, że człowiek wprawdzie znika, ale pieśń o nim nie ginie.
W tym sensie zadbanie o spuściznę artystyczną jest bardzo ważne. Sztuka nie kłamie, również dużo mówi o samym jej twórcy. W dobie Internetu, kiedy nie sposób wpływać na treść opinii o człowieku, to ważne. Po śmierci Jacka nie mogłem opanować smutku. Czułem, że wraz z nim utraciłem przewodnika w podróżach do Owidiusza, Vermeera czy Bruegla. Ale czułem, że straciłem szansę poznania prawdy o samym Jacku. To trwało kilkanaście godzin, gdy z każdą minutą coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że od tej chwili przemawiać będą już tylko pozostałe po nim nagrania, świadectwa spisywane przez autorów kolejnych książek o nim, może odkrywane przez rodzinę czy przyjaciół jego rysunki i zdjęcia. Zdałem sobie też sprawę, że z czasem pozostawać będą w mojej pamięci coraz mniej liczne i wyłącznie najmocniejsze obrazy i słowa z tych raptem kilku spotkań z nim. No i podpisane płyty. Wielbiciele często wydają osądy dotyczące moralności czy też życiowych decyzji swoich idoli. Ferują je zazwyczaj wyłącznie na podstawie zasłyszanych przekazów. To właśnie przekazy decydują o tym, co, jeśli w ogóle, pozostanie po nas. Twórca jest tu w uprzywilejowanej pozycji, bo po nim najważniejszym pozostaje to, co stworzył. Często o artyście rozprawkę mógłby napisać nie tylko muzykolog czy językoznawca, ale równie dobrze psycholog, psychiatra i jeszcze paru innych specjalistów, gdzie każda opowieść mogłaby się od każdej kolejnej zdecydowanie różnić. Bezwzględna pozostaje natomiast jedynie spuścizna. Dlatego przede wszystkim o nią należy dbać. Po Zbyszku, Jacku czy też po innych artystach, którzy są dla nas ważni, nie mogą pozostać tylko wspomnienia, z natury rzeczy mniej lub bardziej zakłamane. Dlatego chętnie o nich rozmawiamy, ale równocześnie myślimy przecież i knujemy, jak zachować to, co bezwzględnie wartościowe – słowa i nuty, ale też fakty z życia.
Po moim pierwszym telefonie do Zbyszka z propozycją nakręcenia spektaklu muzycznego na podstawie utworów z albumu „Szukamy stajenki” miałem mieszane uczucia. Z jednej strony byłem blisko realizacji swojego wieloletniego marzenia, z drugiej usłyszałem nieufny, oziębły głos autora muzyki do utworów i żądanie przesłania szczegółowego e-maila w tej sprawie. Potem zadzwonił z krótką informacją, że oczekuje mnie u siebie. „Cholera” – pomyślałem. To ja tu wariuję na punkcie jego dzieła, a on mnie takim chłodem! Pojechałem, po drodze zabierając z Łodzi jego wielbicielkę, która bardzo włączyła się w projekt. Po rozmowie z Łapińskim przygotowywałem ją chyba na raczej niemiłe spotkanie. Pamiętam, że tak ją nastraszyłem, iż uparła się, żeby kupić Zbyszkowi kwiaty. W przeciwnym razie nie chciała wejść, bojąc się spotkać człowieka trudnego w kontakcie. Był dla niej dotąd jedynie autorem tak dobrze jej znanych dźwięków na kolejnych płytach oraz ich wykonawcą. Kupiła mu więc kwiaty, ja truskawki, żeby go nimi zmiękczyć. Truskawek nie tknął. W ogóle nic nie tknął przez kilka godzin spotkania. Zapomniał o lekach. Kwiatami natomiast się zachwycił i zatopił się w wielogodzinnej rozmowie. Z piwnicy przyniósł partytury do pastorałek. Twierdził, że kosztowało go to ogromny wysiłek. Nie tyle ich odnalezienie czy przyniesienie. Raczej był to emocjonalny wysiłek, by się z tymi nutami ponownie zmierzyć.
Jechałem do niego, wiedząc, że jadę do wysokiej klasy artysty. Myślałem, że żyje dość wygodnie, ma przestronne, piękne mieszkanie. Przyjeżdżam na miejsce z 24-letnią dziewczyną, fanką przede wszystkim Jacka, dla której cała ich twórczość, więc także Zbyszka, jest niezwykle ważna. I która nie ma śmiałości tam tak po prostu pójść. Krępuje się, bo ma tak wielki szacunek do tego, co Łapiński zrobił, że dla niej sama sytuacja spotkania z nim nabiera jakiegoś charakteru mistycznego kontaktu z Mistrzem. Kwiaty, truskawki kupione na jakimś placyku na Bemowie mają ułatwić kontakt, ale widzę jej nieśmiałość, mieszającą się z przerażeniem, że On za te truskawki się pogniewa... I widzę stąpającą niepewnie po schodach młodą, piękną i bardzo inteligentną kobietę, onieśmieloną spotkaniem z kimś, kogo zna prawie na pamięć. Po przekroczeniu progu mieszkania wydaje się być gotowa zdjąć buty. To mogło wydać się śmieszne, ale ona była prawie na kolanach. Witamy się ze Zbyszkiem, ona delikatnie dyga. Kiedy go widzi, jest krańcowo speszona... Wiesz, ja też się krępowałem, ale jednak spotkanie faceta z facetem wygląda nieco inaczej; inaczej okazuje się emocje. Kobiety mogą pozwolić sobie na więcej i to jest naturalne. I patrząc na nią, widzę siebie, sprzed wielu lat: jest rok 1990, Kaczmarski przyjeżdża do Polski i odbywa się trasa LIVE, a na jednym z koncertów – tu obok, w hali Wisły w Krakowie – mogę go spotkać po raz pierwszy. Koncerty te Kaczmarski wykonywał właśnie z Łapińskim. Byłem wtedy młodszy od niej o kilka lat. Ale patrząc teraz na nią, widzę siebie w scenie z hali Wisły: koniecznie chcę mieć autograf Jacka, więc przed bisami przedzieram się na tył sceny, oni zaczynają grać „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”, a ja klękam i płaczę jak dziecko. I mija ćwierć wieku, a ja widzę, że ona reaguje prawie tak, jak ja wtedy. Jacek nie żyje od dziewięciu lat, Zbyszek nie jest posągowy, otwiera małe mieszkanko, od niechcenia dziękuje za truskawki, a na punkcie kwiatków wydaje się wariować. I widzę, jak po krótkiej rozmowie kocha tę dziewczynę całym sobą, bo czuje i docenia jej uczucia. I otwiera się przy nas, obcych niby, a tak nagle mu bliskich ludzi, mówiąc: „Jestem tu taki samotny”. Tak mówi przy pierwszym spotkaniu do obcego faceta i młodej dziewczyny! To było dojmujące. Łączy nas miłość do pastorałek i Jackowych, i Zbyszkowych kolęd, które wprawdzie są wydane, ale przecież źle, które zasługują, w mojej ocenie, na więcej i bardzo, bardzo chcę to zrobić. Widzę, że ten samotny człowiek też wariuje, dostrzegając moje szaleństwo. Zobacz, mija prawie dwadzieścia lat od momentu, kiedy Zbyszek „zmarnował” całą odprawę Jacka po jego odejściu z Wolnej Europy, bo chciał wydać „Stajenkę” w postaci idealnej, bez wad. Przez jego cholerny perfekcjonizm wynajmowali studio na kolejne godziny i dni, żeby powstał produkt idealny. Skończyły się pieniądze, skończył się projekt. Niczym. Minęło tyle lat, a Zbyszek w pierwszej rozmowie z nami wraca z wielkimi emocjami do tamtych chwil pełnych napięć, jakie między Jackiem a Zbyszkiem wtedy były i wielkim rozczarowaniem, że nie udało się tego wydać. Mam wielki szacunek do Zbyszka perfekcjonizmu. Mam też wielki szacunek dla instynktu Jacka, że ten program w ogóle został później nagrany w Teatrze Małym. Jest źle nagrany, ale i tak jestem zakochany w każdym dźwięku na tej płycie. W trakcie spotkania u Zbyszka dowiaduję się, że nie tylko ja, nie tylko Asia kochamy ten program. To też jest ukochane dziecko Zbyszka, który wariuje na punkcie tych pastorałek i czeka te 20 lat, aż przyjedzie do niego jakiś wariat, który też chce nagrać to jeszcze raz, tym razem w dobrej jakości i „literalnie”, zgodnie z partyturą. Jechałem do Łapińskiego – artysty, spotkałem – człowieka. Wrażliwego, inteligentnego, bardzo samotnego człowieka. Wyszliśmy z Asią od niego i rozmawialiśmy o tym. Myślę sobie, jak to? Przecież to jest człowiek-symbol tamtej epoki. Ktoś, kto z Kaczmarskim i Gintrowskim stworzył nowy gatunek piosenki. Człowiek z tak wielkim dorobkiem, w tym małym mieszkanku cierpi z powodu samotności?!...
Wbrew pierwotnym obawom, coś bliskiego wytworzyło się między nami, wielbicielami tej twórczości, a nim, który ją tworzy. Spotkawszy się ze Zbyszkiem, zrozumiałem, że w nim jest potencjał, aby zadbać o tę ich – trio – spuściznę; aby odpowiednio ją potraktować i uszanować. To ważne, ponieważ poza nim nie ma już nikogo z ich zespołu, kto mógłby wskazać tę drogę, która jest najwłaściwsza. Widzę wielki szacunek Zbyszka zarówno do twórczości „Jacentego” – jak mówi o Kaczmarskim, jak i do Przemysława Gintrowskiego. Widzę niegasnącą pasję w oczach, gdy mówi o ich wspólnym graniu. I widzę miłość do muzyki, która w nim jest.
Niezwykłą więź twórczą, jaka łączyła Jacka i Zbyszka, można było zauważyć choćby podczas ich pierwszej po Jacka emigracji trasy koncertowej. Gdy w 1990r. po raz pierwszy zobaczyłem Zbyszka na scenie i na żywo usłyszałem jego fortepian, to zrozumiałem, jaką siłę ma granie Zbyszka w ich zespole. Wcześniej słyszałem nagrania z taśm podziemnych, na których Jacek grał sam. Były to najczęściej nagrania z Wolnej Europy lub z emigracyjnych koncertów. „Mury” i „Krzyk” mnie nie przekonywały. I teraz na koncercie w hali Wisły ich wspólne granie było odkrywcze i piorunujące. Wtedy w tej pełnej sali, przed koncertem, zobaczyłem stojącą na środku sceny gitarę, zaś z boku fortepian. Byłem zawiedziony, bo dotarło do mnie, że pewnie ktoś na tym fortepianie będzie akompaniował, więc zepsuje koncert, a ja przyszedłem tu na Jacka. Po tylu latach oczekiwania nie usłyszę Kaczmarskiego takim, jakim go znam. Nie usłyszę tego ortodoksyjnego wykonania utworów, którymi „zajeżdżałem” głowice kolejnych magnetofonów. Wiem, że zawartość płyty z tego koncertu mówi co innego, ale w mojej pamięci jako pierwsze wybrzmiało „Ze sceny”. Jacek rozrywa gitarę, jest pięknie. Facet przy fortepianie siedzi złowrogo. To Łapiński – nie jest źle, ale nie tak miało być! Drugi utwór zagrali już razem. Siedziałem gdzieś w piątym rzędzie po prawej stronie widowni, czyli na wprost od Zbyszka i dziesięć metrów od kolumn. Ależ to była czystość i dynamika! Fortepian Zbyszka nie tylko Jackowi nie przeszkadzał, ale wydaje się, jakby bez niego „dotychczasowy Jacek” był niepełny, osierocony. Może tylko byłem w euforii, ale odniosłem wrażenie, że są nierozłączni. Jakby artystyczni bracia syjamscy. Na późniejszych koncertach razem widziałem ich raz, może dwa. Choć niezmiennie w euforii, dostrzegałem już wyraźną różnicę w zachowaniach Jacka na scenie, gdy występował sam. To moja subiektywna ocena, ale do występów solowych podchodził z marszu, natomiast granie z partnerami było dla niego wydarzeniem. Jacek potrzebował siły fortepianu Zbyszka, czuł się w tym dobrze, co było widać po jego swobodzie, lekkości wykonania piosenek. Obaj świetnie się uzupełniali, znali się doskonale. Przecież nie robili wielu prób przed koncertem, a grali tak, jakby grali niezmiennie od wielu lat bez jakiejkolwiek przerwy. W tym pokoiku w hali Wisły, w którym Jacek podpisywał książki i dawał autografy, potem po koncercie w Rotundzie Zbyszka nie było. Jacka mogłem obserwować raptem przez kilka minut. On był w wielkim uniesieniu, nie mówiąc o mnie. Razem ich nie widziałem nigdy, bo Zbyszek po koncercie po prostu wychodził, więc trudno było z nim porozmawiać, poznać go. Wiem, że koncerty odreagowywali odmiennie.
"Szukamy stajenki" to jest program multiinstrumentalny, więc nietypowy dla programów Kaczmarskiego. Wcześniej słuchałem płyty, którą Jacek nagrał w Australii, a gdzie pojawia się syntezator. Mnie akurat w ogóle nie przekonał. Przyzwyczajony do Jacka z gitarą odrzuciłem niejako inne rozwiązania muzyczne, które on tam właśnie zaproponował. Mam na myśli płytę „Litania”. Potem doświadczenie z 1990 roku i Jacek w towarzyszeniu fortepianu Zbyszka. To już wydało mi się kompletne. Było pełnią, która podkreślała wybitność zarówno jednego, jak i drugiego artysty. „Szukamy stajenki” to jest dzieło odkrywcze pod względem muzycznym. Zrazu instrumenty szokują, próżno szukać gitary. Jacek bez niej jest nowością. Potem okazuje się, że smyczki nie tylko nie przeszkadzają, ale wręcz wprowadzają w głębię tekstów. W „Między nami” są także różne instrumenty, ale nie przekonuje mnie ta płyta z udziałem wielu instrumentów aż tak bardzo, jak właśnie „Szukamy stajenki”. Myślę, że dzieje się tak dlatego, że ten program Jacek zrobił ze Zbyszkiem – artystą muzykiem, który znał doskonale Jacka, jego twórczość i wiedział, jak to zrobić, aby uwypuklić nie tylko wartość tekstów napisanych przez Jacka, ale także jego możliwości wokalne i muzyczne. Muzyka Zbyszka do jedenastu utworów i aranżacje do wszystkich spowodowały, że „Szukamy stajenki” jest Jackowe i Zbyszkowe, bez zbędnych eksperymentów, za to ze wszystkim, co dla każdego z tych twórców było ważne. „Stajenka” mnie uwiodła także z uwagi na teksty, które Jacek napisał. Pastorałki i kolędy pokazują mojego Boga, Chrystusa (nie Jezusa, którego widziałem w żłóbku z górą trzydzieści razy wcześniej przy okazji kolejnych świąt). Te zakrwawione nóżki... Ten element był już wykorzystywany w sztuce wcześniej, ale ja się z tym nie spotkałem. Podziałało to na moją wyobraźnię. Pomyślałem sobie wtedy, że ten sposób postrzegania Boga, kompletnego, od urodzenia aż do śmierci, nie jako Dzieciątka Świętego z aureolką na głowie, ale właśnie przyszłego Chrystusa, jest niezwykle trafiony. Może powinienem wstydzić się pojawienia się jakże oczywistej myśli w dojrzałym już wieku, ale wtedy do mnie – chrześcijanina – dotarło dobitnie, jak nigdy wcześniej, że Boga mogę znaleźć jeszcze przed śmiercią. Że Bóg rodzi się, ale też dorasta wraz z nami, w nas.
Dotarło do mnie, że Jezus, choć od poczęcia był już Bogiem, też musiał dorosnąć do bycia Chrystusem. Pomyślałem, że takich jak ja – potrzebujących odnajdywać Boga co dzień na nowo, może być więcej, więc postanowiłem podzielić się prywatnym zachwytem też i z innymi, trafiając z moim widzeniem „Stajenki” pod strzechy. Ludzie różnie do tej twórczości podchodzą. Są tacy, którzy uważają, że aby taki materiał trafił do ludzi dzisiaj, czyli na przykład do szerokiej grupy współczesnej młodzieży, myślącej inaczej niż wcześniejsze pokolenia, należy nagrać go na nowo, dając szansę nowym aranżacjom i młodym wykonawcom. Miałem wątpliwości. Dla mnie całość wypracowana przez Jacka i Zbyszka to świętość; to jakość nie do podważenia, więc jeśli mają się tym zachwycać kolejne pokolenia, to stanie się tak właśnie dlatego, że otrzymają piosenki w wersji oryginalnej. Mówiłem wcześniej o trudnym pierwszym kontakcie ze Zbyszkiem, o żądaniu przesłania przeze mnie szczegółowego e-maila z opisem projektu. Kiedy do niego przyjechałem, Zbyszek miał wydrukowaną treść mojego maila z jakimiś uzupełnieniami naniesionymi odręcznie na marginesach. Wynikało z nich jasno, skąd pierwsze jego podejście do mnie, jak do jeża: bał się, że ktoś opłaci ZAiKS i swoją wizją zniszczy pierwotną formę. Ale tam, na Bemowie, natychmiast poczułem bliskość emocjonalną ze Zbyszkiem, gdy przekonałem się, że obaj myślimy podobnie; że dla niego sposób zapisania tych piosenek i wykonania ich przez Jacka i Zbyszka jest wartością samą w sobie, więc nie należy tego zmieniać. Dlatego też chciałem nagrać swoisty film, który byłby pewną opowieścią wigilijną, opartą na wykonaniach tożsamych z pierwszą partyturą. No i na pierwsze spotkanie Zbyszek przyniósł z piwnicy pudełko z nutami i od razu oświadczył, że nie pozwoli nic zmienić. Wiedział już z e-maila, że nie mam takiego zamiaru, ale zaznaczył to też od razu na początku spotkania. Na film się zgodził. Uznał, że dodanie do Zbyszkowych i Jackowych pastorałek narratora wprowadzającego do kolejnych utworów wpłynie na wyobraźnię młodego pokolenia, zaś utworom nie zaszkodzi, a wręcz przeciwnie. Zabrakło pieniędzy na realizację tego projektu, ale mam nadzieję, że wszystko przed nami. Wiesz, niesamowite jest to, że do 1990 roku w zasadzie nie miałem świadomości istnienia Zbyszka! Dopiero na koncertach zobaczyłem, że gdy Zbyszek pojawiał się przy instrumencie, dopełniał całość występów Jacka. Być może to wynikało stąd, że szanował obecność Zbyszka i nie chciał być za bardzo dominujący na tej scenie. Ujęło nas z Asią, gdy byliśmy po raz pierwszy u Zbyszka, z jaką czułością mówi on o Jacku. Zawsze jego imię zdrabnia, mówiąc Jacuś lub Jacenty. To bardzo ciepłe.
Zbyszek nie lubi udzielać wywiadów i dawać autografów. Dla fanów, wielbicieli czy też ludzi kochających go to trudne, gdy ucieka przed kontaktem. Nie rozumieją dlaczego, dopóki nie poznają go bezpośrednio. Ale gdy już poznają, otwiera się przed nimi człowiek bardzo wrażliwy o przenikliwym spojrzeniu na wszystko, co nas otacza. To zaskakuje. Widzieli to wszyscy, którzy przyjechali w 2013 roku na festiwal „kaczmarski underground”. W Marszowickiej stodole, gdzie co rok odbywa się impreza, miał być kręcony film i Zbyszek przyjechał zobaczyć to miejsce oraz poznać ludzi, którzy przyjeżdżają tu co rok. Osobiście nie znał go prawie nikt, ale po krótkim czasie Zbyszek przejął imprezę; okazało się, że dla uczestników możliwość nieformalnej rozmowy z nim była ważniejsza niż oficjalny program imprezy. I musieliśmy przerwać festiwal, bo zauważyliśmy, że widownia przeniosła się spod sceny na łąkę, gdzie siedział Łapiński.
(źródło Katarzyna Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)