Grzegorz Walczak

Poeta, autor tekstów, do których Zbigniew Łapiński napisał muzykę.

(fot. archiwum Zbigniewa Łapińskiego)

Grzegorz Walczak: Zbyszek pisze świetną muzykę do tekstów, do poezji szczególnie, ponieważ ma ucho wyczulone na słowo, a wszystko, co łączy się z językiem, wszystko, co jest do odkrycia w języku lub za jego pośrednictwem, mnie interesuje. Samo „dłubanie” w języku jest fascynujące, jest ciągłym zaskoczeniem, dzięki spontaniczności człowieka mówiącego i piszącego, szczególnie twórcy. Jestem poetą, językoznawcą, współpracuję z Teatrem Polskiego Radia od ponad 40 lat, które emitowało ponad 20 moich słuchowisk, piszę też prozę powieściową i opowiadania, a także satyrę, z którą od 8 lat występuję w kabaretach.

Ponieważ jestem językoznawcą i przez prawie 30 lat wykładałem na polonistyce, w Instytucie Języka Polskiego w Warszawie, to mam ciągotki do słowotworzenia. Nie nazywałbym tej poezji lingwistyczną, bo to zarezerwowane dla innych zjawisk i innych poetów, ale dłubanie w tym materiale i ociosowywanie językowego drewna, i to ekspresyjne, nie jest mi obce. W poezji interesuje mnie pewnego typu sposób widzenia świata i metoda podejścia do konstruowania tekstu, który musi mieć w sobie swoistą muzykę, którą usłyszy kompozytor, obdarzony bliską mi wrażliwością i wyobraźnią. Dlatego umiemy ze Zbyszkiem do siebie artystycznie dotrzeć wbrew zewnętrznym przejawom jego szorstkości, nieprzejednania, czasem apodyktyczności, manifestowania swojej okropnej natury, która w rezultacie wcale taka nie jest, bo jest to bardzo wrażliwy, czuły człowiek. Do Zbyszka wnętrza trzeba się dokopać, trzeba odczuwać. Oczywiście nie łaskotać się nawzajem, nie pogłaskiwać, bo jeśli o nas chodzi, to nieraz się pokłóciliśmy i bywaliśmy względem siebie złośliwi, ponieważ Zbyszek jest człowiekiem niezwykle wymagającym i ja również, ale zawsze robiliśmy to w celu udoskonalenia tworzonej wspólnie sztuki. Gdyby on był tak wymagający tylko wobec innych ludzi, to nikt by jego osobowości nie zaakceptował. Ale Zbyszek absolutnie wymaga najwięcej od siebie. Jest bezkompromisowy w pracy twórczej, dlatego czasami podczas tej pracy iskrzy się. Pamiętam, jak przy pierwszej naszej piosence, czyli „Balladzie o potoku”, ujawniła się jego pasja i bezkompromisowy perfekcjonizm. Nagranie potoczyło się bez jego obecności i akceptacji na końcową formę muzyczną. Nie nastąpił dalszy ciąg współpracy z wykonawczynią. Zbyszek skomponował muzykę przepiękną do tego mojego tekstu, który napisałem ponad 30 lat temu. Wciąż mam pewien sentyment do tej piosenki. Tekst opiera się na widzeniu świata, wynikającym z ludowości o tradycji romantycznej, nie sentymentalnej; na wizji potoku, do którego wrzuciłem dziewczynę, która się po śmierci tak żali: „I długo stałeś oniemiały, / patrzyłeś w moje oczy, / co z dna potoku spoglądały, / by wreszcie się potoczyć. / I porwał potok oczy jasne, / niedawno tak pogodne. / A tam, gdzie moje oczy zgasły, / wyrosły lilie wodne”. Muzyka Zbyszka jest adekwatna do tego wiersza, bo przejmująca i zewnętrznie prosta. Na tym polega siła jego sztuki, bo dla mnie prawdziwa sztuka musi mieć w sobie pewną oryginalną prostotę, co jest najbardziej trudne do uzyskania, a Zbyszek taki właśnie jest, on to potrafi. Dzisiaj mało kto z tych kompozytorów, goniących za amerykańskim hitem, co się ma koniecznie spodobać tłumowi i dobrze sprzedać, to dostrzega. „Balladą o potoku” zachwyciła się na przykład pewna pianistka, która mi czasem akompaniuje, a która „wywodzi się” z muzyki poważnej, chopinowskiej. Tekst „Ballady o potoku” bardzo ją „zanęcił”, a o dziele Zbyszka powiedziała, że to jest muzyczna perełka. Często nasi kochani wykonawcy współcześni, którzy są tak niezwykle zdolni do wszystkiego ze względu na czarowne tantiemy ZAiKS-u, tworząc i słowa, i muzykę do swoich piosenek, najczęściej piszą, co im ślina na język przyniesie i widać, że nie mają w tym żadnych zahamowań, żadnego samokrytycyzmu i nie zawsze wiedzą, co śpiewają. Poczucie smaku językowego jest im obce. Niestety, tłum, do którego oni wychodzą na scenę, też tekstu nie słucha. Bywa, że ani wykonawców, ani odbiorców nie interesuje, o czym jest piosenka – byleby tylko na bębnie było, byleby się coś działo, ruszało... W dzisiejszych czasach autorzy tekstów są już niepotrzebni, ponieważ piosenka nie musi być o czymś. Poza tym zbyt mało jest inteligentnych producentów, którzy by wymagali od twórców piosenki, którymi najczęściej są sami wykonawcy, kryteriów wartości. Dla producentów płyt lub organizatorów koncertów liczy się tylko kasa, a więc masa odbiorców bez względu na ich poziom intelektualny. Dlatego dzisiaj nie wartość sztuki ma znaczenie, tylko słuchalność i oglądalność, czyli ilość. Według mnie zbytnia ilość przechodzi w gorszą jakość, dlatego mamy tyle chały. Uważamy, że rządzą tłumy, a naprawdę rządzą ci, którzy uważają, że te tłumy są głupkowate i tak według nich jest dobrze. Taki towar łatwiej się sprzedaje. I dlatego się dostosowuje kryteria do stereotypu sprzedawalności – ale jest to prymitywny schemat, nastawiony na szybki zysk, na zysk cwaniaków, ale nie społeczeństwa. Sztuka masowa coraz bardziej oparta jest na bylejakości. Często może stanowić wyrazistą błyskotkę, lecz nietrwałą, przemijającą. A nie o to w sztuce chodzi. Dla niektórych priorytetem jest to, że sztuka ma być łatwo sprzedawalna. Niestety, w myśleniu zbyt wielu producentów pojawia się stereotyp, że sprzedawalne jest tylko to, co jest prymitywne, tandetne, bo tylko to szybko chwycą i połkną szerokie masy. A owe masy przyzwyczajane są, by chodzić na łatwiznę i nie lubią, jak się od nich wymaga czegoś więcej. W ten sposób idziemy w dół. Ale powiem pani, że jest też coraz więcej inteligentnych ludzi, którzy już chyba mają tego pomału dosyć. Zauważyłem, że piękne programy poetyckie z muzyką szlachetną, na żywo, bardzo się podobają podczas różnych koncertów czy spektakli. Ludzie potem pytają, dlaczego tego nie ma w telewizji, dlaczego nie jest to upubliczniane? Bo żaden producent tego nie weźmie na warsztat, żadna instytucja kulturalna nie przygarnie, ponieważ, jak zobaczy, że to poezja, która wymaga jakiejś inteligencji, wyobraźni i smaku językowego, to najczęściej, według tych, co rządzą kulturą, to się im nie sprzeda, żeby było okraszone nie wiem jaką wirtuozerią chopinowskiego pochodzenia. Chyba że będzie poparte odpowiednio grubym skandalem i telewizyjną pyskówką. Kształtując wysoki poziom odbioru sztuki, promujemy wartość. A wartość tworzy nową wartość.

Zbyszek ma poczucie języka i poczucie formy. Inaczej kompozytor patrzy na poezję niż poeta. Gdyby on nie miał wyobraźni i inteligencji, to może dobierałby teksty z powodu łatwości tworzenia nut, to znaczy akceptowałby przede wszystkim te, w których jednosylabowce znajdują się na końcu wersu i to z akcentowaną samogłoską „a” lub „e”, bo dobrze brzmią, typu: „Daj mi, daj. / Nie, to nie, / chociaż tak / kocham cię”. A on tego nie robi. Są tacy kompozytorzy, którzy potrafią komponować tylko amerykańskim wzorcem, czyli dostosowując muzykę do języka angielskiego, który ma mnóstwo jednosylabowców. W piosence angielskiej w końcówkach wersów i na końcu zdań znajdują się głównie wyrazy jednosylabowe lub takie, w których ostatnia sylaba jest akcentowana, co jest pod włos języka polskiego, który z tym zjawiskiem z trudem może się uporać. U nas jest inna składnia, w związku z czym inaczej układają się zestroje akcentowe, a zestrój akcentowy jest dla kompozytora czymś najważniejszym. Mnie kiedyś Janusz Koman powiedział, że jak dostaje tekst ode mnie, to już ma gotową muzykę, ponieważ moje wiersze są muzyczne. Ja z kolei nie jestem wykształcony muzycznie, ale we mnie cały czas coś gra. Może dlatego się tak łatwo ze Zbyszkiem odnaleźliśmy, ponieważ on ma poczucie języka, a ja mam poczucie muzyki, chociaż jesteśmy wykształceni w swoich odrębnych dziedzinach. Mnie się w nim bardzo podoba to, że jest człowiekiem otwartym na pewnego rodzaju subtelną ekspresję wiersza. Jemu można przynosić wiersze, a nie tylko teksty piosenek. Dla niektórych kompozytorów, jak coś jest poezją, to już jest zdyskwalifikowane jako tekst piosenki. A Zbyszkowi można przynieść niecodzienne słowo i on zrobi z tego piękną piosenkę. Jedyny warunek, jaki tekst musi spełniać, to pewien porządek, powtarzalność, czyli regularność weryfikacyjna. To decyduje o strukturze, która jest bardziej lub mniej przydatna dla kompozytora; nawet nie rymy, lecz ta rytmizacja, muzyczna pulsacja wiersza. Polska piosenka posługuje się wierszem rymowanym i najczęściej takie piszę na potrzeby kompozytora. Nie stronię jednak i od poezji, która nie jest oparta na schematach tradycyjnej wersyfikacji. Często są to wiersze białe, tzw. frazowe, gdzie nie ma rymów, nie ma równej liczby sylab, lecz właśnie są one porwanymi frazami, o różnych wielkościach i różnych strukturach składniowych. Zbyszek pisze do wierszy klasycznych pod względem formy i takie też utwory pisał Jacek Kaczmarski. Zbyszek muzyki ma w sobie wiele, ma również pewne wyrobienie i słuch oraz wyczulenie na wewnętrzną muzykę wiersza, na to, co jest pewną melodią tekstu. A jako człowiek inteligentny potrafi docenić i chwyty literackie, i zawartość sensów, które stanowią nierozerwalną całość. Nie można przecież powiedzieć: „Tylko interesuje mnie forma, a treść nie albo też przeciwnie”. Treść też musi nieść pewne wizje, motywy, nastroje, subtelności... Trzeba mieć wyrobienie w tradycji literackiej, by móc je odpowiednio wykorzystywać we własnej twórczości.

Zbyszek jest bardzo ambitny, może nawet zbyt ambitny, co powoduje, że długo pracuje nad piosenką, więc mijają lata, a tej najważniejszej płyty z jego wieloma cudownymi piosenkami ciągle nie ma. Niedawno z nim rozmawiałem na ten temat. Mówił, że chce to nadrobić i że się już na to zawziął. A skoro Zbyszek tak powiedział, to tak będzie. Tylko widzi pani, jemu jest trudno to zrobić i ja go doskonale rozumiem, ponieważ my obaj nie lubimy się prosić, by ktoś się zajął całym tym formalno-produkcyjnym kołowrotkiem. Trzeba się przy tym nagiąć do określonych wymagań rynku, o czym już mówiliśmy, mód zmiennych, do których nie zamierzamy się dostosowywać, i jeszcze diabli wiedzą jakich innych okoliczności. Ani on, ani ja tego nie umiemy. Zbyszek jest do tego bardzo honorowy: jeżeli raz się zrazi do kogoś, to nigdy do takiej osoby nie wraca. W podobny sposób traktuje potrzebne w naszej twórczej egzystencji instytucje. Tylko pojawia się pytanie: cóż może być dla kompozytora bardziej motywującego do pracy niż płyta – ślad artystyczny, jaki pozostawia po sobie, własną twórczość, z którą przecież związał się jak nikt inny na świecie? Tworzenie pobudza chęć do życia. Praca nad własnym tomikiem wierszy lub w przypadku kompozytora nad płytą nadaje życiu dodatkowego sensu, bo przecież zamykamy w wybranej przez siebie formie to, co kochamy najbardziej. Ale czy nas dostatecznie kochają? Czy mechanizmy współczesnego rynku nie połkną nas i nie wyplują jako szlachetne relikty minionej epoki. Nowoczesność w sztuce jest wielką niewiadomą. Dopóki trwa, nic o niej nie wiemy. Dopiero historia pokaże, czy była objawieniem, czy tylko pozorem, czy obłudną maską. Czas to wszystko przesieje, a może też perły pogubi.

Najtrudniej dzisiaj sprzedać rzeczy szlachetne. Wartość muzyki Zbyszka wynika z jej poetyckości. Dziś takich muzyków jest mało: wielkość muzyki Zbyszka tkwi w jej oryginalności, która nie wynika z szukania nowoczesności na siłę. W aranżu można sobie czasem na eksperymenty pozwolić, tylko zawsze warto zadać pytanie, czemu one służą. U Zbyszka nie ma udziwniania, sztuczności. On jest poetą melodii. Dzisiaj mało jest takich kompozytorów, którzy potrafią stworzyć głęboką muzykę, opartą na melodyce, na harmonii, dającą efekt czystej liryki muzycznej. Wyraża ona wrażliwość tego jego ducha, może zewnętrznie chropowatego, ale wewnętrznie bardzo czułego, wrażliwego. On jest człowiekiem autentycznie przeżywającym, dlatego tak poważnie, tak serio podchodzi do tego, co robi. On oczywiście może sobie żarty robić, gadać czy wygłupiać się na ten temat, ale w pewnych kwestiach, w tym, co jest tworzeniem, wymaga wielkiej odpowiedzialności artystycznej. Wie pani, czasem się wraca do pewnych rzeczy, które kiedyś stworzyliśmy, a bywa, że coś, co powstaje w tej chwili, wyrzucamy do kosza. A jeśli nie wyrzucamy, to pracujemy bardzo długo, by dopieścić, by uszlachetnić, by odnaleźć właściwą formę, ale bywa też odwrotnie, pracujemy nad czymś bardzo krótko, bo to nam gotowe wyskakuje spod paznokcia, spod pióra, i to coś takiego, do czego nie można się doczepić i nawet po latach, gdy na to patrzymy, nie mamy ochoty nic zmieniać. Ale takie rzeczy najczęściej wypływają z autentycznych doznań. Zbyszka uważnie słucha oceny ludzi, do których ma zaufanie. Bywa, że jest czymś, co napisał do mojego tekstu, zachwycony i mnie się każe zachwycać. Więc jestem zachwycony, bo jakbym miał nie być? Ale co trzeba powiedzieć, powiem, nie przemilczę, bywa nawet, że uszczypnę. Ale lubimy się sobą zachwycać, chociaż nie na tyle, byśmy nie umieli wyrzucić swoje wspaniałe dzieło do kosza. Podobnie ma się rzecz z wyborem przez Zbyszka wokalisty, który ma zaśpiewać jego piosenkę. Nie jest to łatwa decyzja.

Wokalista musi mieć duszyczkę, a to jest tak nieuchwytne i niesprawdzalne. Łatwiej to odnieść do twórcy, bo ten pozostawia po sobie coś konkretnego, dzieło w postaci partytury muzycznej lub tekstu powieści, wiersza. Mówimy o pewnej tożsamości, o stylistycznej „twarzy” twórcy; o owym „ja”, co absolutnie odróżnia go od innych. Oczywiście można powiedzieć, że chodzi o czyjś indywidualny styl. Łatwiej mi go określić w poezji, niż w muzyce czy w sposobie wykonania piosenki na scenie, ponieważ łatwiej mi wskazać środki, które określają styl językowy. Styl w języku to jak odbicie w lustrze, charakterystyczna twarz autora. To swego rodzaju pieczęć, stygmat, pewna jakość, a więc wartość niepowtarzalna, oryginalna, która jest właśnie typowa dla kogoś, kto napisał tę rzecz, ponieważ on, a nie kto inny to napisał, zawarł w tym coś swojego, prawdziwego, coś szczerego, co jest duchowe i nie stanowi tylko konstrukcji tworzonej formalnie, mechanicznie. Przecież każdy z nas, od dawna pracujący w swojej dziedzinie, potrafi coś wyprodukować; nie musi czekać na natchnienie. Ja też mogę wiersz wyprodukować, bo jestem rzemieślnikiem, fachowcem. Tak samo jakiś kompozytor w każdej chwili może jakąś muzykę skomponować. Ale nie chodzi o to, by powstało cokolwiek, lecz by skomponować coś niepowtarzalnego, co jest dla twórcy swoistością, która niesie, zarówno artystę, jak i odbiorców. Takie dzieło pobudzi w odbiorcy tę wrażliwość, dzięki czemu w umyśle i w sercu tego człowieka odbije się dusza twórcy. Jeśli słuchacz, widz, czytelnik to złapie, choćby w części, choćby w namiastce, to następuje przeżycie, a jeśli następuje przeżycie, to znaczy, że odbiorca odnalazł w sobie wrażliwość, którą emituje twórca i wtedy następuje komunikacja między nimi poprzez to dzieło właśnie. Natomiast jeśli ta komunikacja się spełnia, jeżeli następuje dokonanie się tego procesu, którego ślad pozostaje w drugim człowieku, to znaczy, że ten, który przesyła przekaz, ten list duchowy, naprawdę jest twórcą i że takie dzieło naprawdę zostało stworzone pod wpływem czegoś, co jest – powiem żartobliwie – „wieszczą intuicją”; pod wpływem tego, co nazywamy nieuchwytnym, nieznanym nikomu niewiadomym natchnieniem, bo nie wiemy, co to jest. Według mnie natchnienie to pewna momentalna, wyjątkowa zdolność reakcji umysłowo-uczuciowej człowieka tworzącego, która zrealizowana w dziele twórczym, powoduje intensywne przeżycie odbiorcy. Tekst absolutnie powinien inspirować kompozytora i tak jest u Zbyszka. Jak nie inspiruje, to on – kompozytor – nie napisze muzyki, ponieważ oznacza to, że poeta nadaje na innych falach niż kompozytor. Jeśli poeta dostaje od kompozytora gotową muzykę, to albo ją przeżywa i pisze do niej tekst, który nie jest bezduszny, albo jej nie czuje i lepiej, żeby nie pisał. Jeżeli ta muzyka jest mi obca, to stanowi ona tylko schemat pewnych możliwości, które mogę wypełnić semantemami, czyli elementami znaczącymi. Jako rzemieślnik słowa zawsze jestem w stanie napisać tekst do każdej muzyki, chociaż nie musi on być wart straconego czasu. Ale jeżeli dostanę muzykę, która potrafi na mnie oddziaływać, to przystępuję do pisania jakby rozświetlony, czymś naładowany, ponieważ ona mnie inspiruje i wtedy mam szansę napisania czegoś wyjątkowego. Inaczej jest, gdy tekst powstaje sam dla siebie, nie z przeznaczeniem powiązania go z muzyką, lub gdy powstaje pierwszy jako zadnie dla kompozytora. Są kompozytorzy, którzy chcą pierwsi pisać, by nie podlegać żadnym ograniczeniom formy. Ale Zbyszek na całe dla mnie szczęście należy do tych, których inspiruje tekst. Staram się zwrócić uwagę nie tylko na zasadę współpracy twórczej między muzykiem i literatem, ale i na istotne jej szczegóły. Mógłbym przecież powiedzieć, że Zbyszek to jest znakomity gość i bym nie skłamał, ale mnie zależało na tym, aby powiedzieć, dlaczego. Próba nazwania pewnych procesów jest więc konieczna. Czasami sam się zastanawiam, co jest w Zbyszku, który z jednej strony burczy, a z drugiej strony ostatnio takimi ciepłymi słowami mnie obdarza [uśmiech], że spoglądam na niego podejrzliwie. Co mu się stało? Czy on dopiero teraz mnie docenił, dojrzał – jak mówią Serbowie – moją „malenkost”? Ostatnio mi takiego pięknego maila napisał, byłem w szoku, bo nie jestem przyzwyczajony, dziwiłem się, co to za jakieś pieszczoty! Ale skoro tak, skoro porozumienie nasze staje się dwustronne, to mogę mówić o naszym współczuciu w sensie Norwidowym, czyli współodczuwaniu. Norwid używa tego wyrazu w znaczeniu współodczuwać, a skoro wraz ze Zbyszkiem tak współodczuwamy, to oznacza, że my naprawdę w sprawie sztuki się rozumiemy. To nie jest tylko kwestia semantyki, komunikacji językowej, nie tylko rozumienia się nawzajem, ale także tego, co jest niedomówieniem, co jest niedopowiedziane, tego, co o sobie wiemy, ale czego sobie nie mówimy. My jesteśmy facetami, rozumie pani, co to znaczy... My możemy w stosunku do kobiet wykazywać się nadmierną uczuciowością, ale nigdy wobec siebie. Ponieważ jesteśmy samcami, bywamy gruboskórni. Ale przecież, jak się okazuje, w rezultacie nie jesteśmy gruboskórni, bo pod powierzchnią udawanej grubej skóry i chropowatości w wielu kwestiach jesteśmy jednak delikatni, wrażliwi. Nigdy jeszcze tak o sobie nie mówiłem. Chodzi mi o delikatność, przejawiającą się w świadomości uczuć tej drugiej strony – mówię na przykład o Zbyszka delikatności. Ja wiem, że pod jego skórą czają się te bardzo płochliwe, delikatne króliki, które na zewnątrz udają brytana – i to jest miąższ, istota naszej współtwórczości. Tak jak u Norwida było powiedziane: czyta się nie tylko w tych miejscach, które są zapisane, ale czyta się także między wierszami, chociaż się o tym nie mówi. I na tym polega subtelna specyficzność współpracy z drugim artystą, z prawdziwym artystą, a za takiego uważam Zbyszka. Inteligencja jest konieczna, ale nie jest to warunek wystarczający w komunikacji. Musi być to coś nieuchwytnego, co bym nazwał wrażliwą otwartością. W tym się zawiera wrażliwość na sztukę, na sztukę drugiego człowieka i na drugiego człowieka. Bo dopiero wtedy następuje pełnia porozumienia i odczuwania. Dopiero przy takiej kombinacji sztuka może wydać się najważniejsza i najfajniejsza. Zawsze mnie interesowało to, co się może wytworzyć w życiu przez sztukę. Od dawna zrozumiałem, że trzeba mieć takie wewnętrzne ucho do odbierania fal od ludzi emitujących na tych samych częstotliwościach. Jest ono potrzebne jako narzędzie do realizacji pewnych zadań w kategorii sztuki. Nie jest to kategoria sama dla siebie, gdyż sztuka musi być obdarowywaniem innych. Tantiemizacja nie ma z tym nic wspólnego. Bez względu na to, czy artysta żyje ze swego zawodu, więc czy jest właściwie honorowany, czy nie, wiem, że tylko wtedy czuje, że żyje, gdy tworzy. I wiem, że Zbyszek ma tak samo.

(źródło: K. Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)

Kontakt