Stanisław Zygmunt

Stanisław Zygmunt:Jakim, według mnie, był kompozytorem? Dla mnie był najlepszy ze wszystkich, z jakimi udało mi się pracować. Naprawdę. Na pewno mógł być lepszym, gdyby nie Jego przesadny często szacunek dla tekstów, do których komponował (bardzo rzadko zdarzało się, że najpierw powstawała muzyka, a potem ktoś do niej dokładał słowa). Dlatego podczas Jego ostatniego benefisu z okazji 70-tych urodzin z wielką ciekawością i wzruszeniem wysłuchałem premiery Jego dwóch utworów instrumentalnych na klarnet i fortepian. To był inny Zbyszek – ciepły, pogodny… Po tylu latach znajomości zaskoczył mnie. A może za słabo Go znałem

(wspomnienia o Zbigniewie Łapińskim z książki K. Walentynowicz „Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą” 2015r.)

Twoja znajomość ze Zbyszkiem jest wyjątkowa, ponieważ sięga początków jego działalności artystycznej. W jakich okolicznościach się poznaliście?

Chyba w „Stodole”, tytularnym Centralnym Klubie Studentów Politechniki Warszawskiej, wówczas na Nowowiejskiej. Zbyszek właśnie kończył studia, a ja byłem w połowie, na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej. To były lata 1971–1973 i tego okresu dotyczą moje pierwsze wspomnienia sceniczne. W kalekim wówczas w Polsce systemie promowania talentów młodych, uzdolnionych twórców, zarówno muzyków, jak i wokalistów, miłą sercu wyrwę tworzyły w tamtych czasach kabarety studenckie. Władzy się wydawało, że jeżeli zamknie ten dynamizm studenckich pomysłów właśnie w kabaretach, które rozwijały się w prężnie działających klubach studenckich, to wszystko będzie miała pod kontrolą, ale, oczywiście, zdarzało się jej mocno przeliczyć. Porównując do dzisiejszych czasów, kluby studenckie nie tylko tętniły życiem, ale były centrum opozycji. Wiesz, to była taka opozycja niby pod okiem władzy, ale przecież właśnie w ruchu studenckim lat 70. zadebiutował i to z powodzeniem Jacek Kaczmarski. Dla nas sztuka nie była chlebem powszednim, lecz wartością wyższą, z którą chcieliśmy mieć do czynienia. Nam bardzo brakowało normalnie upublicznianej literatury czy sztuki w ogóle, ponieważ wszystko ograniczała cenzura, a to czego nie ograniczała, było tak fałszywe, że nie do przyjęcia. Dostępność klubów studenckich bardzo nas integrowała. Jeżeli w „Stodole” można było spotkać Jodłowską, Umer, Wolskiego czy Maćka Wojtyszkę, a w „Hybrydach” Koftę, Pietrzaka czy Stanisławskiego, to my, zwykli studenci, czuliśmy się wyróżnieni, gdy oni rozmawiali z nami jak równy z równym. Jeżeli ktoś znalazł się w klubie studenckim, to był „swój”, a dzisiaj – nie. Ktoś, kto tam przychodzi, po prostu chce się zabawić. Myśmy stworzyli całe odrębne środowisko. W PRL-u kluby studenckie pozwalały młodym ludziom rozwijać się artystycznie. W mediach nie było takiej możliwości. Aktywność w klubach studenckich przekładała się także na nasz udział w różnych ogólnopolskich festiwalach. W 1973 roku wystąpiłem w koncercie debiutów w Opolu, gdzie zaśpiewałem „Pojedziemy na majówkę”, nawet dostałem wyróżnienie, ale z transmisji telewizyjnej mnie wycięli (koncert transmitowano z półgodzinnym poślizgiem). Widać uznano, że treści zawarte w tej piosence nie nadają się do rozpowszechniania. Reasumując – teatr czy kabaret studencki to była jedyna siła, która pozwalała nam na wyrażanie tego, co chcemy powiedzieć, w sposób swobodny. Myśmy dzięki takiej formie aktywności próbowali mówić do ludzi, otwierać im oczy.

„Mieliście odrobinę koniecznej odwagi”, jak mówił Herbert..

Tak, sztuka kabaretowa lub teatr są dobrym sposobem na komentowanie rzeczywistości. A jeśli do tego publiczność stanowią nasi młodzi przyjaciele, z którymi rozumieliśmy się prawie bez słów, to nie ma się co dziwić, że właśnie w klubach studenckich tamtych czasów bez przerwy coś się działo. Nas to wciągało, myśmy na scenie mogli się realizować, była między nami taka swoista rywalizacja, przecież odbywały się konkursy, które pozwalały tym studenckim zespołom na różne formy aktywności. Podczas studiów z Jankiem Siwkiem napisaliśmy scenariusz spektaklu, który miał być realizowany początkowo w „Stodole”, ale potem w rezultacie pokazaliśmy to w „Hybrydach”. Wtedy w „Stodole” zajęcia aktorskie ze studentami – amatorami z politechniki prowadził Maciek Wojtyszko, ale myśmy z Jankiem nie widzieli wśród nich nikogo, kto pasowałby do naszego przedstawienia. Szukaliśmy nowych osób i tak się akurat złożyło, że nasz przyjaciel, Lucek Radzikowski, właśnie wtedy, latem 1972 roku, poznał nas ze Zbyszkiem. Lucek ze Zbyszkiem i z Marcinem Wolskim współtworzyli, również na politechnice, studencki kabaret „Mikser”, więc mieli doświadczenie sceniczne. Zbyszek w „Mikserze” był jedynym muzykiem. Nie tylko doskonale grał, ale i miał wyczucie, także pozamuzyczne, więc chłopcy bardzo go cenili.

Politechnika Warszawska była wówczas, jak słyszę, kuźnią talentów humanistycznych.

Rzeczywiście tak było, że większość osób z kabaretowego ruchu studenckiego studiowała na różnych kierunkach politechnicznych. Lucek studiował na wydziale elektrycznym, Zbyszek – na samochodowym, ja na elektronice. Jestem od Zbyszka dwa lata młodszy, więc czas naszych studiów trochę się zazębiał. Ale nie wszyscy byliśmy z politechniki. Lucek Zbyszka poznał na politechnice, ale już Marcina Wolskiego znał wcześniej ze szkoły średniej w Aninie i stąd ich późniejsza współpraca podczas studiów. Gdy Lucek zorientował się, że z Jankiem Siwkiem szukamy nowych ludzi do naszego spektaklu, zaproponował, abyśmy razem z nim i Zbyszkiem przeszli do „Hybryd”. Dlaczego do „Hybryd”? Bo „Stodoła” miała już jeden kabaret (właśnie z Jodłowską, Umer, Wolskim, Markiem Gołębiowskim, ze wspaniałym zespołem muzycznym Krzysztofa Knittla) i nikomu nie był tam potrzebny następny. Co innego „Hybrydy” – kabaret HYBRYDY przeszedł na zawodowstwo i stał się kabaretem „Pod Egidą”, zwalniając niejako w klubie miejsce dla następnych kabareciarzy. Tam też wystartował w grudniu ‘72 nasz kabaret „Helota-Hybrydy”. Zbyszek nic tam nie komponował, jedynie grał na fortepianie w zespole muzycznym, który założył studiujący kompozycję na PWSM Czesio Wrzos. Zespół składał się ze studentów Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, dzisiejszej Akademii Muzycznej. Okazało się, że w tym zespole wszyscy niby grają, ale tak naprawdę grać umiał tylko Zbyszek… Po paru miesiącach, po wakacjach 1973 roku, w Hybrydach wybuchł pożar, klub zamknięto (nigdy już później HYBRYDY nie wróciły do owego historycznego adresu na Mokotowskiej 48), no i potraktowaliśmy to jako znak z nieba i kabaret nasz zakończył swój krótki żywot. Artyści porobili dyplomy, poobżeniali się… Mnie też to nie ominęło. Potem musiałem pójść do wojska, a gdy po roku wróciłem do Warszawy, Lucek namówił mnie do powrotu na kabaretową scenę. Trafiłem do klubu Riviera-Remont, gdzie Zbyszek z Luckiem próbowali robić jakiś nowy kabaret studencki. Niestety, młodzi ludzie, z którymi współpracowali, byli bardzo słabi, poza Staszkiem Klawe. Byłem już po studiach, po odbytej służbie wojskowej, więc musiałem obowiązkowo odbyć trzyletni staż w pracy. Wtedy praca była obowiązkowa – zobacz, jak inne to były czasy w porównaniu do dzisiejszych. Było mi ciężko to pogodzić z pracą, ale wiesz, scena wciąga, więc w klubie Riviera-Remont prowadziłem jakieś koncerty… To spowodowało, że kierownik klubu,Wiesiek Wroniecki, który przejął po Waldemarze Dąbrowskim Centrum Klubowe Riviera-Remont, pod koniec lutego1977 roku powiedział, że trzeba, aby ktoś od nas (znaczy – z klubu) pojechał na Festiwal Piosenki Studenckiej 130do Krakowa. Najpierw były eliminacje na warszawskim Jarmarku. Pytał mnie, czy nie mam jakiejś piosenki lub czy nie mógłbym czegoś w związku z tym napisać. Miałem dwa dni na napisanie tekstu, trzeci dzień był na przygotowanie muzyki, a czwartego już odbywał się Jarmark Piosenki. Pojechałem do Łapy na Wawrzyszew i powiedziałem mu szczerze: „Nie chcę cię denerwować, ale za dwie godziny coś fajnego skomponujesz, bo jutro mamy wykon na Jarmarku”.

A co na to Zbyszek?

Zbyszek znał moje lenistwo, więc wiedział, że skoro poświęciłem dwie godziny na dojazd na Wawrzyszew, to nie ma co bić piany, tylko – mówi – kartka na stół. Najpierw przez pół godziny czytał tekst, potem przez następną godzinę wypalił paczkę fajek, a po następnych dziesięciu minutach zagrał mi melodyjkę. Podobała mi się, nawet uznałem, że lepiej ona pasuje do tekstu niż tekst do samego siebie i wtedy to ja sobie zapaliłem. Ponieważ nie mieliśmy wówczas magnetofonów, więc Zbyszek napisał mi na kartce szybko prymkę, czyli sam przebieg linii melodycznej. Nawet nie zapisał żadnych funkcji, bo i tak nie miałbym na czym tego zagrać, więc nauczyłem się całości na podstawie tej jego kartki i tak to następnego dnia wystąpiliśmy i wygraliśmy Jarmark Piosenki, skutkiem czego, wraz z duetem Jacek Kaczmarski – Piotr Gierak, Staszkiem Klawe, a także Przemkiem Gintrowskim zostaliśmy zakwalifikowani na festiwal do Krakowa.

Jaka to była piosenka?

„Obrazki z postawy siedzącej”. Pojechaliśmy ze Zbyszkiem do Krakowa. Wtedy Jacek z Piotrkiem Gierakiem wygrali festiwal, a my dostaliśmy wyróżnienie. Potem mieliśmy dużo występów jako kabaret „Piosenkariat” (Klawe, Zbyszek i ja), a następnie dokooptowaliśmy Jacka i Przemka i występowaliśmy jako grupa „Piosenkariat” w latach 1977–1978. Wtedy moja współpraca ze Zbyszkiem zacieśniła się – jak coś napisałem, to szedłem po muzykę zawsze do niego.Zbyszek chyba dopiero przy mnie zaczął więcej komponować, wcześniej bardziej skupiał się na pracy akompaniatora. Paradoksalnie dobrze się stało, że na warszawski Jarmark Piosenki mieliśmy tak mało czasu, bo być może Zbyszek odmówiłby mi skomponowania muzyki do mojego tekstu. Ponieważ chciał mi wówczas pomóc, pokazał jednocześnie, że potrafi komponować bardzo sprawnie. Zbyszek jest w muzyce wielostylowy, potrafi naprawdę rozwinąć skrzydła i uwzględnić tak wiele interesujących pomysłów. Współpracowałem z innymi kompozytorami, którzy dawali mi do opracowania dość surowy materiał muzyczny, który dopiero trzeba było zaaranżować i zrobić z tego piosenkę. A Zbyszek – nie. Zawsze dawał mi gotową całość, a gdy coś napisał lub zaaranżował, to ta muzyka niosła. Nigdy się nie zapiekał, gdy coś mi nie pasowało. Zawsze pytał i jeśli mówiłem, że niekoniecznie mi się podoba jego pomysł na muzykę, to on już za chwilę grał dwie inne wersje tego utworu. Zawsze któraś z jego propozycji była taka, jakiej oczekiwałem, ale też taka, z której on był zadowolony, ponieważ Łapa nigdy nie napisałby czegoś wbrew sobie tylko dlatego, że takie były czyjeś oczekiwania. Po latach, gdy Zbyszek robił mi dwie muzyki do danego tekstu, mówił, że gdy przyjdę, to sobie wybiorę, co mi najbardziej pasuje. I zawsze pasowało. Zbyszek w pięć minut potrafił napisać jakąś kompozycję. To wielki talent. W pracy akompaniatora jest podobnie. On gra wyjątkowo, ale jednak traktuje siebie jako faceta, który jest w pewnej roli służebnej wobec wokalistów, a przecież mógłby eksponować siebie, ponieważ gra genialnie. Zbyszek ma dobry słuch, wie, czemu utwór służy. On może z powodzeniem akompaniować gwiazdom, szepcącym poezję śpiewaną, jak i rockowcowi. Tu, gdzie trzeba, stawia na rytm, a tam z kolei jest w stanie dać arpeggia przez całą klawiaturę, zrobić jakieś przebieżki. Ma świetne ucho. I niezależnie, czy komponuje, czy jest akompaniatorem, podchodzi do tekstu bardzo uważnie. Zresztą Zbyszek potrafił swobodnie dostosować się do okoliczności, w jakich grał. Pamiętam, gdy występowaliśmy w ZSRR w ramach „Pociągu Przyjaźni”… Nasz przyjaciel, Lucek Radzikowski, zorganizował taki „Pociąg Przyjaźni” – początek lutego 1977. Władza chciała, aby raz do roku w ramach wymiany kulturalno-oświatowej między bratnimi narodami wysłać „Pociąg Przyjaźni”, w którym jeden skład oddany był studentom, którzy w ZSRR mieli spotkać się z komsomolcami. Zarządzał tym ZMS i ZSP. I myśmy ze Zbyszkiem się załapali właśnie do tego wagonu studenckiego, artystycznego, a z nami w tę „piękną” podróż około dziesięciodniową pojechali także Duet Completorium (Kleszczewski i Woliński), duet gitar Alber – Strobel, Gintrowski, Wołek, Wojtek Belon, słynny fotograf Marek Karewicz, zespoły jazzowe i wielu innych przyjaciół z Radzikowskim na czele, z którymi, jak możesz sobie wyobrazić, w ramach „Pociągu Przyjaźni” zaprzyjaźniliśmy się jeszcze bardziej. Tak jak w stanie zamroczenia alkoholowego do pociągu wsiedliśmy, to w podobnym stanie z niego wysiedliśmy po tych dziesięciu dniach. Przez ten czas prowadziliśmy „ożywioną aktywność artystyczną”: Zbyszek podgrywał narzeczonej Lucka Radzikowskiego, a ja zapowiadałem kolejne wystąpienia artystów. Problem polegał na tym, że trzeba było mówić po rosyjsku, a gość, który miał tłumaczyć moje teksty na rosyjski, nie nadawał się do tego w ogóle, bo znał rosyjski gorzej ode mnie. Po pierwszym koncercie zakazano mu występów, no i konferansjerzyć musiałem sam. Potem w Leningradzie przyszedł na koncert Polak, który tam studiował reżyserię, więc miałem już lżej. Towarzystwo było chętne do artystycznej współpracy, więc nie ma się co dziwić, że były to ciężkie chwile dla wątroby! Pociąg jechał do Moskwy, gdzie byliśmy siedem, osiem dni, potem na parę dni zatrzymaliśmy się w Leningradzie, następnie przez Mińsk wróciliśmy do Polski. Gdy dojechaliśmy do Moskwy, zakwaterowali nas w jakimś dobrym hotelu. Mieliśmy dać w Moskwie jakieś dwa koncerty, a poza tym w zasadzie nie mieliśmy tam nic do roboty. Mówię teraz o artystach, bo studenci z ZSP czy działacze ZMS musieli trochę pobiegać po Moskwie, ponieważ mieli zaplanowane spotkania w jakichś trzech zakładach, w zarządzie miejskim Komsomołu, więc nie ma się co dziwić, że byli wściekli z tego powodu. A my, wagon artystyczny – nie, pełen luz. Długo spaliśmy, odpoczywaliśmy sobie, szczególnie po nieprzespanych nocach. Często nawet nie wstawaliśmy na śniadania, bo nie mieliśmy siły [uśmiech], ale potem tego żałowaliśmy, bo okazało się, że na tych śniadaniach zawsze były butelki z piwem! A my, nieświadomi, parę razy rano szukaliśmy gdzieś, ale kupienie piwa w Moskwie przed 12.00 w tamtych czasach było prawie niemożliwe. Oczywiście, gdybyśmy zauroczyli jakąś sprzedawczynię, to może spod lady by nam coś sprzedała, ale chyba nie mieliśmy szczęścia; raz trafiliśmy do sklepu, gdzie było tylko jakieś wino, ale pani sprzedawczyni nie miała humoru, więc nic nie wyszło z naszych zakupów. A tu w hotelu, pod nosem – piwo, o którym nie wiedzieliśmy… I dopiero ktoś z jazzmanów nam powiedział, że do śniadania jest piwo, więc na drugi dzień już wstaliśmy do śniadania…

Jechał z wami w „Pociągu Przyjaźni” Gintrowski – wtedy zaczęła się jego współpraca ze Zbyszkiem?

Jeszcze nie. Przemek sam sobie akompaniował na fortepianie (gdy śpiewał wiersze Jesienina) lub na gitarze (gdy śpiewał do tekstów Sieniawskiego). To nastąpiło dopiero w kabarecie „Złodziejka”, który powstał na początku 1979 roku. Wcześniej, w listopadzie 1978 roku, rozwiązał się „Piosenkariat” i Jacek poszedł swoją drogą, Klawe swoją, a ja ze Zbyszkiem i Krzysztofem Janczakiem (zwanym Japą) założyliśmy nową formację, właśnie „Złodziejkę”, i uwiliśmy sobie gniazdo w „Stodole” (powrót po latach). Zaproponowałem Przemkowi Gintrowskiemu, aby do nas dołączył. Przemek przygotował sobie wtedy trzy piosenki do tekstów Herberta, którym był zafascynowany. Można powiedzieć, że dopiero Przemek pokazał, że Herberta można śpiewać, nawet te miniaturki prozą z tomu „Hermes, pies i gwiazda”. Natomiast Jacka zobaczyłem pierwszy raz na warszawskim Jarmarku Piosenki w grudniu 1976 roku, który prowadziłem i gdzie byłem jednym z jurorów. Jacek nie krył się z tym, że to matka go zapisała na ten konkurs. Zobacz, Kasiu, jakie to było ważne, od tego zaczęła się kariera sceniczna Jacka. To był pierwszy publiczny, konkursowy występ Jacka, który nas olśnił młodością, siłą wyrazu i szczerością. Jacek zgłosił pięć czy sześć tekstów, z których cenzura przepuściła tylko dwa: „Balladę o kosmonautach” i „Obławę”. Ale to wystarczyło. A potem dopiero w Krakowie wiosną 1977 roku śpiewał „Przedszkole”, „Tytanów”. Zbyszek miał do Jacka od początku taki ojcowski stosunek. Był starszy, bardziej doświadczony, więc od razu dostrzegł Jacka talent. Zbyszek o nim mówił „Jacuś”, bardzo ciepło i z wielkim sercem. I pewnie też takie oparcie Jacek znalazł w Zbyszku, którego autorytet zaakceptował. Zbyszek miał wiele Jackowi do zaproponowania. Jeśli spojrzysz później na ich współpracę, już we trzech, to obecność Zbyszka w zespole dwóch balladzistów była nieoceniona. Wyobraź sobie, że oni dwaj z Przemkiem grają przez cały czas na gitarach bez Zbyszkowego fortepianu. Nie miałoby to takiej siły i nie byłoby tak poszerzone interpretacyjnie, artystycznie, jak właśnie stało się z udziałem pracy Zbyszka. Jacek od razu to wyczuł, to był inteligentny facet. Jacek był liderem zespołu od razu, Zbyszek nigdy z tym nie dyskutował. Jacek wziął Przemka do recitalu w Muzeum Sztuki Współczesnej (teatr NA ROZDROŻU). Przemek został przez Jacka dobrany, ponieważ Jacek bał się, że sam nie pociągnie recitalu. Najpierw proponował Klawemu, ale Klawe akurat, gdy miał być start ich zespołu i prób w związku z tym w czasie wakacji 1979 roku, wybierał się z wizytą do ojca, który przebywał na kilkuletnim kontrakcie w jakimś egzotycznym kraju jako chirurg, w Kongo chyba. Klawe odpadł, więc z Jackiem zaczęli coraz częściej grać właśnie Przemek ze Zbyszkiem. Wówczas kabaret „Złodziejka” tworzyliśmy we czwórkę, czyli Zbyszek, Przemek, Japa i ja, ale latem 1979 roku dołączył do nas Krzysztof Piasecki, któremu się akurat kabaret rozwiązał. Zgadaliśmy się w Krakowie przy okazji Festiwalu Studenckiego, żeby Krzysztof z nami jeździł i tak się stało, więc nasza współpraca szczególnie latem tego roku była już zacieśniona. Dzisiaj tylko soliści jeżdżą na koncerty, a wtedy po całej Polsce jeździły kabarety. Ponieważ współpraca między Zbyszkiem a Piachem nie układała się najlepiej, a z kolei Piachu nie za bardzo przepadał za Przemkiem (chodziło o jego piosenki, styl grania), w naturalny sposób nasz kabaret podzielił się: Zbyszek bardziej związał się z Przemkiem, a ja z Piaseckim i Japą. Dlatego też gdy byliśmy w Łazach, żeby wystąpić na takim obozie studenckim (tam między innymi Laskowik „odkrył” dla kabaretu Zamachowskiego), doszliśmy do wniosku, że Przemkowi wypożyczam Łapę, z którym razem pojechali do Jacka do Słupska na jakieś próby. Rozstaliśmy się bez żalu. Oni się świetnie uzupełniali, a Zbyszek dla tych dwóch balladzistów był naprawdę ważny: aby Przemek i Jacek nie ścigali się między sobą, aby Przemek nie miał kompleksów, że Jacek gra, a on wchodzi po to tylko, by nie było przerwy… no i przede wszystkim Przemek jako akompaniator nie poniósłby ciężaru odpowiedzialności muzycznej za zespół, bo przecież również był wokalistą, więc nie mógł akompaniować Jackowi! On sam potrzebował akompaniatora. Okazało się, że ich trio miało tyle zaplanowanych koncertów, że stało się jasne – Zbyszek już do nas nie wróci. Zespół Jacka, Zbyszka i Przemka na dobre zaczął funkcjonować od jesieni 1979 roku. Apogeum był rok 1981. Wtedy też wiosną Pietrzak zaproponował, by stworzyć kabaret „Młoda Egida”, oparty na młodych (na ogół, poza Jackiem, trzydziestoletnich) wykonawcach, wśród których był Krzysiek Jaroszyński, Piasecki, Japa, Klawe, ja, Jacek, Przemek i Zbyszek, który był kierownikiem zespołu muzycznego. Kabaret funkcjonował do czerwca 1981 roku. Wtedy też Zbyszek, Jacek i Przemek wystąpili w Opolu. Natomiast koniec ich współpracy we trzech z powodu emigracji Jacka to także rok 1981. W Polsce pozostał Zbyszek z Przemkiem.

Jacek mówił, że docenia współpracę ze Zbyszkiem?

Jacek nie musiał mówić o Zbyszku, bo wiadomo było, co myśli. Wystarczyło popatrzeć na jego zaangażowanie w ich wspólne projekty. Jacka znałem właściwie od dziecka, bo byłem przy jego pierwszym występie na Jarmarku, a potem miesiąc później spotkaliśmy się na wódce w domu przy Wiejskiej.

U jego rodziców?

Tak, poznałem wówczas część towarzystwa, które ich odwiedzało i dla którego Jacek grał swoje domowe koncerty. To nie było tak, że znajomi rodziców przychodzili na Jacka koncerty, ale gdy towarzystwo już dobrze się bawiło, rodzice prosili Jacka, by coś zagrał dla nich i Jacek z chęcią to robił. Poznałem u Jacka wielu ludzi: bywało tam na jednym spotkaniu pięć osób, a na innym dwadzieścia pięć. Podczas takiej koleżeńskiej wódki Jacek siadał do pianina i nam grał, ale bywało też tak, że ktoś inny siadał do pianina, a Jacek grał na gitarze. Ojca Jacka nigdy nie widziałem, byłem tylko w jego pracowni, natomiast z matką rozmawiałem wielokrotnie. Jacek przyznawał, że typową opiekę rodzinną miał od babci i dziadka, ale jego relacje z rodzicami były bliskie. Przecież matka odegrała wielką rolę w życiu artystycznym Jacka. To ona go zapisała na Jarmark Piosenki, który Jacek wygrał. To u Jacka w domu bywało towarzystwo, dla którego Jacek grał, a ponieważ był to dom rodziców, to oni musieli to organizować i akceptować. Rodzice organizowali te spotkania dla siebie, ale Jacek bardzo swobodnie się wtedy czuł, skoro chciał grać podczas spotkań jego rodziców ze znajomymi. Relacje z rodzicami musiały być bliskie, skoro oni rozumieli jego potrzebę grania i dawali mu ku temu szansę. Spotykał się w domu z docenieniem i zrozumieniem swojej drogi twórczej. Mama Jacka to był taki „nietoperz”, czyli osoba, która żyła w swoim świecie; była bardzo zamyślona i chyba rzeczywiście nie do końca wiedziała w danym momencie, w której rzeczywistości alternatywnej akurat się znajduje, ponieważ była matką, doktorem pedagogiki i malarką. W głowie miała wiele myśli.

Bohaterem swojej książki „Dziecko i twórczość” uczyniła Jacka. Była uważna na proces jego rozwoju emocjonalnego.

Może dlatego Jacek tak jej zawierzył, bo przecież robił to, co ona proponowała. Jacek był otwarty na ludzi. Trudo określić, czy to była ufność, ale otwartość na pewno. Dlatego tak dobrze uzupełniali się ze Zbyszkiem, ponieważ Zbyszek stanowił pewną granicę otwartości ich zespołu na ludzi. Wiadomo było, że jest tam Zbyszek, czyli inżynier, myślący racjonalnie, konsekwentny w wypełnianiu umów. Nie artysta, bujający w obłokach, ale właśnie inżynier. System wartości Zbyszka wraz z upływem lat coraz bardziej się ugruntowywał, więc mocniej określały go czarno-białe granice, powodujące, że w zasadzie niemożliwe było pójście w życiu na jakiekolwiek kompromisy. W tym sensie trudna była nie tylko współpraca ze Zbyszkiem, ale i jego własne życie, ponieważ narzucał sobie tak wysokie wymagania, które, by je spełnić, zmuszały go do wielu wyrzeczeń. Jednak dla Zbyszka te zasady były ważne. To jest typ faceta niezłomnego, niezwykle twardego, mocnego w swoim postanowieniu. Zbyszek musi być do czegoś przekonany, wówczas oddaje całego siebie. Ale jeżeli coś go niepokoi lub jeśli komuś przestaje ufać, jest nieufny aż do bólu. Kiedy Zbyszka poznałem, był w trudnej sytuacji: chodził do pracy (Przemysłowy Instytut Motoryzacji), jeździł na badania, bo objeżdżał wówczas samochody wojskowe, po czym wsiadał w tramwaj, którym pędził na Saską Kępę, gdzie w knajpie grał w nocy ludziom do tańca. A w tak zwanym międzyczasie próba w kabarecie… Wiesz, w knajpie ludzie piją, właściwie nie spotykaliśmy tam takich, którzy mieli jeszcze wątroby, więc muzycy, aby to wszystko wytrzymać, tych ludzi ociekających seksem, też pili, inaczej się nie dało. To było obrzydliwe, a wyobraź sobie, że na drugi dzień trzeba było znowu tam pójść. Wtedy też zaczęły się Zbyszka kłopoty z alkoholem, co powodowało, że parę razy zawalił koncerty. Ale była w nim jakaś taka właśnie niezłomność: mógł zawalić raz, potem się potrafił pozbierać i długo było dobrze. W pewnym momencie, kiedy w 1977 mieliśmy dużo wyjazdowych imprez jako „Piosenkariat”, Zbyszek zrezygnował z pracy na dansingu i całkowicie wszedł w kabaret. Miałem do Zbyszka duży sentyment. Zawsze był on poważniejszy od nas wszystkich, mimo że miał świetne poczucie humoru. Powagi dodawała mu łysina, która pojawiła się na jego głowie dość szybko. Nazywałem go żartobliwie eleganckim młodym człowiekiem, on tak samo się ze mną witał, odpowiadając: „Dzień dobry, młody dobry człowieku!” Mówiliśmy, że my, inżynierowie, musimy trzymać się razem w odróżnieniu od studenterii. W ten sposób żartowaliśmy sobie z Klawesyna i z Przemka Gintrowskiego, którzy ciągle narzekali, jak ciężkie są studia (notabene nie skończyli ich).

Ciężko pogodzić studia ze sztuką.

To prawda, skończyłem studia, mimo poświęcenia się niemal bez reszty kabaretowi, ale udało mi się to tylko dlatego, że nie chciałem sprawić zawodu rodzicom.

Ale jednocześnie jako pierwszy studencki artysta wydałeś płytę.

Tak. W 1978 roku zorganizowano Kongres Kultury Studentów PRL, którego zwieńczeniem było postanowienie promowania kultury studenckiej, między innymi poprzez wydanie płyt iluś tam artystów ze środowiska studenckiego. Właściwie tę pierwszą płytę powinni nagrać inni, o dużo większym niż mój potencjale, ale albo nie mieli repertuaru opracowanego, albo nie zdążyli dać piosenek. Ja miałem kilka, w tym piosenkę najlepszą, skomponowaną przez Zbyszka, która na płycie się ostatecznie nie znalazła.

Dlaczego?

Zbyszek postanowił, że w pierwszej kolejności nagra inne numery, bo swoją piosenkę to on zawsze zagra, nawet jak będzie miał 5 promili. No i miał coś koło tego. Swój numer oczywiście potem zagrał, ale tak wolniutko (szybciej nie był w stanie), że piosenki nie dołączono do płytki… [uśmiech]. Oj, szkoda nam potem było, ale ile radości przy wspominaniu!


(wspomnienia o Zbigniewie Łapińskim z książki K. Walentynowicz „Biografia artystyczna Zbigniewa Łapińskiego” 2018r.)

Jakim, według mnie, był kompozytorem? Dla mnie był najlepszy ze wszystkich, z jakimi udało mi się pracować. Naprawdę. Na pewno mógł być lepszym, gdyby nie Jego przesadny często szacunek dla tekstów, do których komponował (bardzo rzadko zdarzało się, że najpierw powstawała muzyka, a potem ktoś do niej dokładał słowa). Dlatego podczas Jego ostatniego benefisu z okazji 70. urodzin z wielką ciekawością i ze wzruszeniem wysłuchałem premiery Jego dwóch utworów instrumentalnych na klarnet i fortepian. To był inny Zbyszek – ciepły, pogodny… Po tylu latach znajomości zaskoczył mnie. A może za słabo Go znałem?

Kontakt