Marian Opania

Aktor, przyjaciel Zbigniewa Łapińskiego, wspierający kompozytora również po jego udarze poprzez gotowość udziału w realizacji różnych projektów, które Zbigniew Łapiński miał nadzieję zrealizować.

(fot. Bogdan Marcinkiewicz)

Marian Opania: Kiedy myślę o Zbyszku Łapińskim, to mam przed oczyma z jednej strony fascynację innością, a jednocześnie takie samo zaciekłe podejście do sztuki jak moje. Rok 80. i zachłyśnięcie się „Solidarnością”. Ja, wychowany w tradycjach AK-owskich, programowo antykomunistyczny, przeżywam, jak każdy Polak, cud. Oto pierwszy raz cały naród, a więc chłopi, robotnicy i inteligencja zjednoczyli się, by dać odpór „czerwonym”. Boże! Gram główną rolę w „Człowieku z żelaza”. W kilka lat przeżywam te cuda trzykrotnie: 1. Wybór papieża Polaka; 2. „Solidarność”; 3. Główna rola w filmie Andrzeja Wajdy. Znowu we mnie uwierzono. Po smutnych trzech latach zmagania z samym sobą, z własnym upodleniem, ze strasznym uzależnieniem alkoholowym, kiedy tak właściwie nikt mnie nie chciał, a ci, co mnie lubili, smutnie tracili nadzieję... Kiedy w lustrze widziałem nieznaną, opuchłą twarz Azjaty, w środku nocy potrafiłem stać w ciemnym pokoju i patrzeć w ciche, trumienne okna i zły Księżyc w nich... Kiedy wszystkie moje marzenia skupiały się na nieśmiałych promieniach słońca i myślach, że rankiem może trafię w ulubione objęcia „Ikara” (bar piwny) i będę mógł brylować między takimi samymi jak ja... kiedy Pan Aktor, czyli ja, miał trochę grosza.

A tu wracam między prawdziwych ludzi – co prawda innych niż ja, ale którzy mi imponowali normalnością. A ja tak chciałem takim być – normalnym. Kwiecień roku 1981. Pobyt w Gdańsku, hotelik na ulicy Długiej i odwiedziny w „Heweliuszu” u Andrzeja Wajdy, z którym przeszedłem na „Ty” (bezalkoholowo) i rozmowy z Krysią Jandą, a przede wszystkim z Edkiem Kłosińskim (operatorem), z którym poznałem się jeszcze w 1967 roku przy kręceniu pamiętnego „Skoku” Kazia Kutza. W 1967 byłem po pierwszych fascynacjach Tadeuszem Konwickim i jego „Maturą” z 1965 roku, a w niej ukochanym Guciem Holoubkiem; Kaziem Kutzem i jego „Skokiem” z Danielem i Małgorzatą Braunek (moja nagroda Zbyszka Cybulskiego), a przedtem jeszcze Zbyszkiem Cybulskim w „Miłości dwudziestolatków” Andrzeja Wajdy z 1962 roku (jako 18-latek byłem wówczas na II roku PWST)... I właśnie podczas spotkania z Edkiem Kosińskim w 1981 roku w Gdańsku mówi on, że niedługo przyjedzie trzech młodych ludzi, którzy we trójkę genialnie śpiewają i mają wystąpić na koncercie w Stoczni Gdańskiej na rzecz budowy pomnika zabitych w wypadkach grudniowych 1970 roku. Przedtem, jeszcze w Warszawie, Marek Perepeczko dał mi taśmę nagraną przez Szymona Pawlickiego z autentyczną ścieżką komunikatów milicyjnych i kanonady w Gdyni wojska i milicji, kanonady do bezbronnych stoczniowców. Autentyczność zapisu była wstrząsająca. Odbywa się ten koncert na rzecz budowy pomnika poległych w 1970 roku stoczniowców, zresztą później powtórzony (w innym „zestawie dań”) w kościele Świętej Barbary w Gdyni i ponieważ ja również mam zaszczyt w nim występować i niejako prowadzić, zapowiadam ten młody zespół, w którym na gitarach zasuwają Jacek Kaczmarski i Przemysław Gintrowski, a na pianinie Zbyszek Łapiński i którzy zaczynają śpiewać. Ja, który nigdy nie prowadziłem koncertu, muszę po ich pierwszym „bloku” występów zapowiadać innych, między innymi Krysię Jandę i młodego Janczara... ale nie mogę! Tak jestem porażony ich występem! Wpadłem w taką euforię, że przypuszczalnie coś tam wybełkotałem, ale gdyby wypadało klęknąć, to bym tak zrobił. Byłem świadkiem, słuchaczem czegoś, co dotykało gwiazd i musiało wstrząsnąć posadami komunizmu, a jednocześnie było tak perfekcyjne muzycznie. Na fortepianie dosłownie szalał korpulentny kurdupel, o czarnym, niesympatycznym spojrzeniu, który wydobywał prawdziwie orkiestralne brzmienie z czarnego instrumentu i wył do księżyca wykrzywioną gębą z wystającymi zębiskami. No – wilk! Przemek Gintrowski chrypliwie mruczał, ale współgrał z silnym, dość wysokim tenorowo barytonowym głosem Jacka Kaczmarskiego. Potem ich poznałem osobiście i kilka razy występowaliśmy, nawet po latach Edek Kłosiński był dumny, że uprzedził cios i już przedtem ich zareklamował – bardzo mi Edka brak... był wielkim artystą i przesympatycznym, mądrym człowiekiem. Ja byłem wtedy zafascynowany Cohenem i Wysockim. Wówczas Zbyszka nie poznałem jeszcze bliżej. Wydawał mi się zarozumiały, nieco pyszny, jakby świadomy swojej wielkości – a za takimi nie przepadam. Ja byłem i jestem potwornie zakompleksiony i to nie pozwala mi nigdy do końca uwierzyć we własną wartość – a u Zbyszka wyczuwałem pewność, że jest wspaniały. Nie moja cecha. On jest inny. Nie wiem, Ormianin czy Żyd, ale różny ode mnie i to mnie... pociągało. Zresztą inność mnie zawsze pociągała, a nie odpychała, na przykład w dzieciństwie fascynowałem się kulturą Cyganów. Wychowywałem się w rodzinie antysemickiej, katolickiej, a jednak lubię „innych” z ich kulturą, innym nieco sposobem życia, inną urodą. Kto wie... ja, którego przodkowie ze strony męskiej pochodzą gdzieś z dalekiej Umbrii we Włoszech, a z żeńskiej – trochę z unickiej Ukrainy, trochę z Białostocczyzny z tatarskimi korzeniami... gdzieś też jestem trochę pomieszany: mam szeroką słowiańską duszę i temperament Włochów, a jednocześnie dzikość Azjaty...

Dziwne losy splątały mnie ze Zbyszkiem w kabarecie Marcina Wolskiego „60-tka Bis”, gdzie występowała z nami jeszcze Joasia Jeżewska, Krzysio Gosztyła, Marcin Pręgowski. Komponował i grał Zbyszek Łapiński. Obaj już nie piliśmy i świetnie, ale to świetnie się rozumieliśmy. Już nie był taki niesympatyczny i zarozumiały (no, może trochę). Ale tu już miałem inną pozycję. Wróciłem do I ligi. Potem chcieliśmy razem stworzyć przedstawienie muzyczne w Ateneum, oparte na poezji żydowskiej i Zbyszek, jak zwykle, komponował świetnie. Jego muzyka, podobnie jak muzyka Zygmunta Koniecznego, Jana Kantego Pawluśkiewicza, Marka Grechuty czy Jerzego Satanowskiego porusza we mnie najczulsze struny, a jednocześnie zadziwia tak bliską mi drapieżnością. Jeszcze wiele przed nami. Znowu się spiknęliśmy. Jestem w nim bezpłciowo zakochany. A wiem, że chcieć, to móc.

(źródło: K. Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)

Kontakt