(wspomnienia o Zbigniewie Łapińskim z książki K. Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)
Jakich czasów sięgają początki pana znajomości ze Zbigniewem Łapińskim?
Czasów studenckich, czyli końca lat 60. XX wieku. Głównym reżyserem naszego życia jest Los i to Los nas ze Zbyszkiem zderzył. Miałem kolegę w szkole, który był najfajniejszym chłopakiem w klasie i w odróżnieniu ode mnie obdarzonym ogromnym poczuciem humoru. To był Lucek Radzikowski. Zawsze mu tego poczucia humoru zazdrościłem, ale człowiek się pewnych rzeczy uczy, szczególnie gdy koledzy z klasy potrafią z nas to wydobyć. Człowieka nie można niczego nauczyć siłą – reżyser, biorąc aktora do roli Hamleta, nie może mu kazać być Hamletem, lecz musi w nim tego Hamleta znaleźć. I jeżeli znajdzie, to będzie Hamlet powalający. Natomiast jeśli mu każe odgrywać tę rolę, stworzy Hamleta przeciętnego, po którego kreacji widownia i sam aktor będą zawstydzeni. Tak też jest z poczuciem humoru. Lucek Radzikowski był pierwszym kolegą, który tego zaczął we mnie szukać, ale nie powiedział mi, że widzi taki potencjał, tylko przez cały czas szkoły średniej, czyli od 1963 roku był kibicem moich szkolnych poczynań, także szopek o nauczycielach. Dopiero kiedy około 1968 roku zacząłem pisać teksty do kabaretu „Pod Egidą”, Lucek brał te moje teksty, mówiąc, że są fajne, ale nie zdradzał, w jakim celu ich potrzebuje. Z początkiem 1969 roku, już po rozpoczęciu przeze mnie współpracy z Janem Pietrzakiem, Lucek przyznał się, że stworzył kabaret o nazwie „Miks”, mieszczący się w klubie „Miks” i że w tym kabarecie wykorzystywane są moje utwory. Byłem ciekawy, które oraz w jaki sposób one funkcjonują w wykonaniu artystów amatorów. Zresztą określenie „artyści” wobec poziomu prezentowanego przez wykonawców jest dużym uproszczeniem – nie było żadnego porównania z poziomem kabaretu Jana Pietrzaka, Jonasza Kofty i Adama Kreczmara. Najpierw chciałem inaczej nazwać kabaret Lucka, więc zmieniłem „Miks” na „Mikser”, a oni to zaakceptowali. Ale pojechałem na pierwsze spotkanie – ja, profesjonalista jechałem do amatorów – prawie tam zwariowałem... Tyle mojej twórczości naraz... Co prawda czołowy wokalista się jąkał (ale tylko, kiedy mówił), główna piosenkarka – miała urodę... (moja mama określała to „dla amatorów”), a pianista z trudem trafiał w klawisze. Do czasu. Chyba właśnie na tej pierwszej próbie gitarzysta basowy, młody, ale łysiejący już muzyk, podszedł do tego nieszczęśnika nazwiskiem, jeśli dobrze pamiętam, Sarwas, nie wiem, czy przypadkiem, opuścił mu klapy na palce i powiedział: „Kochany, nigdy więcej tego nie rób!”, po czym sam siadł do pianina i zaczął grać. I to był Zbyszek Łapiński. Ten sam, który wcześniej przedstawiając się powtarzał: „Ja tu tylko na basie robię!” – to była taka jego odzywka. Swoim szorstkim, rzekłbym „przedmiejskim” stylem bycia, nieodbiegającym od reszty dość proletariackich wykonawców z politechniki, nie zrobił na mnie korzystnego wrażenia, ale kiedy zaczął grać, zobaczyłem, co jego muzyka robi z moimi tekstami! A to uderzenie, te wirtuozowskie przygrywki... jak zobaczyłem to jego uderzenie! Powiem szczerze, że znałem tylko dwóch ludzi z taką energią (nawet Włodek Korcz, choć wspaniały, jest w traktowaniu instrumentu bardziej delikatny). Tym drugim był Stanisław Syrewicz, wówczas narzeczony Katarzyny Lengren, z którym współpracowałem w pierwszej połowie lat 70., póki nie wyjechał na Zachód, gdzie skomponował muzykę do ponad 100 filmów. Na rynku krajowym po latach błysnął przebojem dla Edyty Górniak „To nie ja byłam Ewą”. Spodobały mi się piosenki Zbyszka, a szczególnie ucieszył mnie jedną pt. „Beethoven i Julia” – piosenką o chłopaku z marginesu, który w odróżnieniu od swoich kolegów grał na gitarze Beethovena. Napisałem to w konwencji takiej ballady o Czarnej Mańce. Zbyszek do tego tekstu napisał przepiękną muzykę. Choć nie wiedzieć czemu, jako przygrywki wykorzystał motyw z Mozarta [uśmiech].
Zbyszek później też współpracował z tym kabaretem?
Tak, oczywiście, ale sama muzyka i teksty nie wystarczały. Poziom wykonawczy kabaretu był niezmiennie taki sam, czyli bardzo niski. „Mikser” przegrywał wszystkie możliwe konkursy... Teksty, które wtedy pisałem, były za mądre: problem polegał na tym, że moje doświadczenia z kabaretu „Pod Egidą” czy też z pierwszych audycji dla radia nie pasowały do tego, czego wymagał studencki kabaret amatorski. Proszę sobie wyobrazić człowieka, który praktykował w zegarmistrzowskim laboratorium w Genewie i trafił do swojskiej kuźni. Moje teksty były zbyt napakowane treściami, napisane tak, że wykonawca musiał mieć dystans do tekstu, w którym była autoironia, metafora, hiperbola... Moje piosenki mogli wykonać i wykonywali w radio Fronczewski czy Krafftówna, ale nie amator, który ma problemy z dykcją i trzymaniem mikrofonu. Co zabawne, mój przyjaciel Radzikowski zbierał wyróżnienia na konkursach, ponieważ pisał teksty z dowcipem prostym, opartym o jeden chwyt, jeden pomysł. Troszkę musiało czasu upłynąć, żebym mógł to zrozumieć. Poza tym dopiero Włodek Korcz mi uświadomił, że inaczej jest w wierszu, gdzie wolno więcej niż w piosence. Najlepiej to obrazuje przykład: jak napisałem piosenkę (do której Łapiński skomponował zresztą muzykę), której pierwsza linijka brzmiała: „Świąteczny tort, ćwierć setki świeczek...”, ktoś zauważył, że byłby to świetny tekst na egzamin z dykcji w szkole teatralnej, tylko chyba nikt by go nie zaliczył. Ale nauka kosztuje i porażki wliczone są w tę naukę. Zbyszek również wówczas nie wiedział wiele o współzależności tekstu i muzyki. Kiedyś dałem mu do skomponowania piosenkę „Pociągi, pociągi”, opartą na dość prostej paraleli, między pociągiem pośpiesznym i pociągiem płciowym, z dość dobrą puentą, w której okazuje się, że był to pociąg przyjaźni... (którym nasi aktywiści młodzieżowi jeździli do ZSRR, nigdy nie wiedząc, czy to nie jest podróż w jedną stronę). Zbyszek, niestety, zrobił z tego utwór bitowy, bardzo dobry muzycznie, ale niedający szansy wykonawcy wygrania tekstu. W dodatku trafiła właśnie do naszego zespołu pierwsza bardzo dobra wykonawczyni (znana później z zespołu „I”), Renata Lewandowska, i wyśpiewała tę piosenkę trochę jak „Dziwny jest ten świat” Niemena. Mnie chodziło o to, aby to było filuterne, przewrotne, z pieprzykiem... A zostały wykrzyczane kaskady sylab. Skądinąd była to znakomita wokalistka, co szczególnie dało się zauważyć pewnego razu, kiedy, mając dwie piosenki z mojego repertuaru, pomyliła pierwszą z drugą. Przy czym jedna była napisana powiedzmy ośmiozgłoskowcem, a druga – trzynastozgłoskowcem, a ona, niestety, zaczęła śpiewać tę dłuższą na melodię krótszej. Lucek twierdzi, że ona żadnej sylaby nie zgubiła, tylko jakoś je skompresowała! Zbyszek był czujny i nie wiem, jak jej pomagał, może jakoś wydłużał pauzy, w każdym razie jak już zaczęła śpiewać, to co miała dalej zrobić? Wybrnęła z tego fantastycznie, zresztą Zbyszek też. „Pociągi”, o których wcześniej wspomniałem, miały swój dalszy ciąg: tekstem zainteresowała się Barbara Krafftówna występująca wtedy „Pod Egidą”. Tylko nie z tą muzyką! No więc zapytałem Zbyszka, czy mi ten tekst odpuści, on się zgodził, więc poszedłem do Krzysztofa Knittla, który wtedy cieszył się renomą najlepszego kompozytora studenckiego. Napisał dowcipną muzykę, a puentę wzmocnił wymownym kazaczokiem. Występowi Basi Krafftówny towarzyszył grzmot oklasków. Miałem wreszcie swój pierwszy przebój i to w najlepszym kabarecie w Polsce. Obok mnie stał wówczas oparty o ścianę mąż Barbary Krafftówny, Michał Gazda. Mówię to nie bez powodu, ponieważ zabił się w następnym tygodniu, jadąc samochodem na wiadukcie Mostu Gdańskiego, a wraz z jego śmiercią zginęła ta piosenka, ponieważ Kraf-ftówna więcej już jej nie śpiewała. Okres naszej wspólnej pracy ze Zbyszkiem w „Mikserze” trwał jakiś rok, docieraliśmy się, poznawałem w praktyce estradę – to było bezcenne doświadczenie. W kabarecie „Pod Egidą” były inne realia, więc miałem inną rolę do odegrania: tam wychodziłem na scenę pomiędzy wielkimi aktorami, stremowany czytałem jeden tekst i to z kartki, bo wydawało mi się, że po prostu nie potrafię mówić z głowy. Natomiast w „Mikserze” pełen luz. Mieliśmy też świadomość niższych oczekiwań, mimo że i teksty, i muzyka były ambitne. Z tego okresu pamiętam również bardzo miłe chwile, na przykład wspólnie spędzany obóz kondycyjny w Patnowie. Zbyszek tam zadawał szyku, ponieważ jako jedyny miał regularną narzeczoną, z którą tam mieszkał... to była Izunia, która później została jego żoną. Prestiż Zbyszka w zespole wzrósł znacznie...
Jakim człowiekiem był wówczas i jest dzisiaj Zbyszek Łapiński?
Zbyszek przypomina – i to nie tylko optycznie, ale i psychologicznie – kasztan. Ma tę strasznie kolczastą zieloną powłokę, a wewnątrz – szczerozłote serce, ogromny talent, ogromną subtelność i wielką wrażliwość, ale trzeba go poznać i polubić, aby to zobaczyć i odczuć, i wcale nie jest łatwo do tego środka się dogrzebać.
Nie każdemu Zbyszek na to pozwala. Pan go zaczarował swoimi tekstami.
To prawda, ale proszę zwrócić uwagę, że byłem pierwszym autorem, dla którego pisał. W zasadzie dla nas obu to było jak pierwsza miłość – pierwsze doświadczenie, uczenie się tworzenia: to trochę jak w tej piosence „Wizja”: „Kiedy zwalczymy już nieżyt i nierząd, przestaną istnieć zawiść i złudzenia, stwierdzimy wczesnym rankiem oczom swym nie wierząc, że nic tu właściwie nie ma do zrobienia”.
Czego panowie wzajemnie się od siebie nauczyliście?
Trudno to opisać, od tamtej epoki dzielą nas lata świetlne. Wtedy, na samym początku, przeważały próby i błędy, z większą ilością błędów. Pamiętam, jak po kolejnym przegranym przeglądzie późną wiosną 1969 roku w „Klubie Mospan” przy ulicy Kopińskiej, kiedy siedzieliśmy smutni, bo wszyscy dostali nagrody i wyróżnienia, tylko nie my, a nawet gorzej, nawet Radzikowski nic nie dostał [uśmiech], podeszły do mnie dwie wówczas największe gwiazdy ruchu studenckiego, czyli Krzysztof Knittel i Elżbieta Jodłowska, którzy zapytali, czy nie chciałbym z nimi współpracować. Czyli zauważyli to, co się nie podobało publiczności – dostrzegli mój potencjał. To był dla mnie przełom. Zacząłem profesjonalną współpracę z Knittlem, równocześnie sypnęły się inne propozycje. Minęło kilka miesięcy i byłem już pracownikiem III Programu Polskiego Radia, miałem swoją audycję „Teatrzyk Apokryf” i całą plejadę współpracujących kompozytorów – Marka Lusztiga, Janusza Bogackiego, Krzysztofa Paszka, Jerzego Andrzeja Marka, Stanisława Syrewicza, no i oczywiście Łapińskiego i Knittla. W czerwcu następnego roku, wspólnie ze śpiewającym mimem z Wrocławia, Markiem Gołębiowskim, zaczęliśmy tworzyć program kabaretu „Stodoła” pt. „O jak mi dobrze w pomarańczowym jest”, gdzie gros tekstów stanowiły moje piosenki. Było to wejście na falę wznoszącą: stworzyliśmy świetny zespół, wygrywaliśmy wszystkie festiwale, zaczął się dla mnie okres prosperity, w którym, powiem szczerze, zgubiłem trochę ludzi, z którymi wcześniej współpracowałem. Podobnie stało się z ludźmi ze „Stodoły”, którzy też po trzech premierach rozpierzchli się w różne strony, bo poza Wojtyszką, który skończył reżyserię i został znakomitym reżyserem, oraz Magdą Umer, która też wyszła z naszego kabaretu i zrobiła karierę telewizyjną, inni zniknęli na zawsze albo na długie lata. Na przykład Elżbieta Jodłowska przez wiele lat musiała się obracać po różnych estradach, przebywać w Stanach, by dopiero od paru lat święcić triumfy w spektaklu „Klimakterium”, który okazał się mega hitem. Inni albo umarli, albo wrócili do wyuczonych zawodów. Rok przed powstaniem „60 minut na godzinę” próbowałem ludzi ze „Stodoły” wciągnąć do kabaretu radiowego, ale to już nie było to samo, co na estradzie. Ten rodzaj grepsu, który był nieprawdopodobnie skuteczny na estradzie, gesty Gołębiowskiego, wytrzeszcz oczu Jodłowskiej – w radiu nie miały siły przebicia. Tu miałem do dyspozycji najlepszych aktorów profesjonalnych, Fronczewskiego, Kobuszewskiego, Kociniaka, Zaorskiego... Zmiana kręgu towarzyskiego oznaczała też zmianę środowiska koleżeńskiego. Po moim odejściu z „Miksera” do „Stodoły” stary zespół rozpadł się, część ludzi pod wodzą Radzikowskiego przeszła do „Hybryd”, tam dołączył Stanisław Zygmunt, a potem jeszcze Janek Siwek. Myślę, że ten okres Hybryd, który znam stosunkowo słabo, przesądził o losach Zbyszka Łapińskiego; zdecydował, że nie został on definitywnie inżynierem, tylko utrzymał się w zawodzie muzyka. Jemu samemu udało się chyba uwierzyć w coś, w co nie wierzył jego ojciec, a mianowicie że z grania można się utrzymać. To był bardzo surowy człowiek, taka „chmura gradowa”, która wisiała ciągle nad Zbyszkiem. Czasem, jak chcieliśmy go zdenerwować, to wspominaliśmy jego ojca. Więc „Hybrydy” pozwoliły Zbyszkowi wybrać status artysty, a nie fach inżyniera, chociaż w tym czasie usiłował jeszcze to łączyć. Później poznał Jacka Kaczmarskiego i Przemka Gintrowskiego, co pozwoliło wedrzeć mu się do pierwszej ligi. Pamiętam początki Jacka: w grudniu 1976 roku na przeglądzie piosenki w „Remoncie” – byłem wtedy przewodniczącym jury: przyszło dwóch chłopaków z gitarami – jednym z nich był Kaczmarski. „Obława” po prostu mnie powaliła i bez wahania dałem im pierwszą nagrodę, po której rozpoczęła się droga Jacka do sławy... Czy byłem w stanie to przewidzieć? Oprócz cudownej sumy talentów skrzydeł dodawał mu historyczny kontekst – Rewolucja „Solidarności”. Popularność, jaką niebawem miało całe trio, podniosła wartość każdego z artystów tego zespołu. Tak było aż do stanu wojennego. Później dla Zbyszka nadszedł znów trudny czas, kiedy musiał szukać środków zarabiania pieniędzy dla rodziny. Pamiętam, jak w stanie wojennym przypadkowo spotkałem go w knajpie, gdzie grał, i gdzie był strasznie zażenowany, że koledzy z branży spotykają go w takim miejscu. Ale co miał robić? Okres świetności ich tria z uwagi na emigrację Kaczmarskiego i stan wojenny minął, „karnawał Solidarności” się skończył i nie było już możliwości występowania na scenie z ambitnym i źle widzianym przez władze repertuarem, jak w latach 1980–1981... A knajpa i tak była lepsza od występowania po Kołobrzegach i Zielonych Górach. Sukces Kaczmarskiego nie byłby możliwy bez kabaretu „Pod Egidą”. Kaczmarski był wielkością studencką – cenzura dbała, by pewne treści nie przeciskały się do głównego nurtu, ale pozwalała kabaretom studenckim na większą swobodę. Natomiast występy u boku Jana Pietrzaka i to właśnie w okresie „burzy i naporu”, spotkania z Wałęsą wylansowały Jacka na mega gwiazdę, a Zbyszka razem z nim. Wiem, że po wprowadzeniu stanu wojennego Zbyszek występował bardziej nieoficjalnie z Gintrowskim na różnych prywatnych koncertach. Potem przez wiele lat nie miałem kontaktu ze Zbyszkiem, sporadycznie się spotykaliśmy przy jakichś niespodziewanych okazjach. I dopiero w połowie lat 90., po wyjeździe Kaczmarskiego do Australii, kiedy z różnymi znajomymi spotykaliśmy się na imieninach u Radzikowskiego i wspominaliśmy, co słychać u naszych kolegów z czasów młodości, przypomniałem sobie o Łapińskim. Były to dla mnie dobre czasy na zmianę, ponieważ kończył się „Kabaret 60-tka”, estradowe dziecko magazynu „60 minut na godzinę”, który przeżył swą radiową wersję o dekadę. Po sukcesach „Polskiego Zoo” Jerzy Kryszak i w mniejszym stopniu Andrzej Zaorski chcieli zająć się indywidualną karierą; ja ciągle jeszcze aprobowany przez prawicowe władze w TVP, nie gubiąc dotychczasowych współpracowników, szukałem nowych rozwiązań z nowymi ludźmi. Przypominam sobie o Łapińskim. Zaangażowałem go do programu „Akropoland”, będącego próbą kontynuacji „Polskiego Zoo” w konwencji starożytnej Grecji z użyciem masek zamiast lalek. Potem powstał „Satirical fiction”, satyryczny magazyn, dla którego napisaliśmy ze Zbyszkiem sporo naszych najlepszych chyba piosenek. Jednak wtedy to nie była współpraca dwóch początkujących artystów, poety i kompozytora – miałem przy sobie dojrzałego Łapińskiego, człowieka sukcesu, doświadczonego twórcę... Obaj wiedzieliśmy, czego unikać, rozumieliśmy bardzo dobrze wszelkie zależności między słowem poetyckim a muzyką. Wiele z tych piosenek miało parę wersji, bo żal mi było ich wyłącznie dla doraźnych satyrycznych efektów, toteż tworzyłem wersje bardziej uniwersalne. Wprawdzie około 1994 roku, w szczycie powodzenia „Polskiego Zoo”, zdecydowałem, że nie będę występować na estradzie – sądziłem, że zajmę się pisaniem, będę żył z tego, co ZAiKS mi wypłaci, jednak gdzieś po roku okazało się, że z samego pisania nie było łatwo się utrzymać, zwłaszcza że w telewizji było coraz mniej roboty. Jednocześnie młodsi koledzy z radiowego magazynu ZSYP, przede wszystkim Piotr Pręgowski i Krzysztof Czarnota, zaczęli naciskać, aby stworzyć jakiś zespół estradowy. Pręgowski miał wprawdzie własny kabaret, dość słaby, ale postanowiliśmy to połączyć i stworzyliśmy coś, co nazwałem „Młodą 60-tką”. Ściągnąłem tam dwóch oldbojów, czyli Mariana Opanię i Krzysztofa Gosztyłę, i młodszych – Joannę Jeżewską (która wkrótce samorzutnie ujawniła wspaniałe talenty parodystyczne) i Mariusza Czajkę. I znów atutem stał się Łapiński jako kompozytor i akompaniator. Nie trwało to zbyt długo, ponieważ czasy się zmieniły i kabaret literacki przestał już chwytać. Dominowały inne klimaty niż na początku lat 80. czy w kabaretach studenckich lat 60. i 70.
Dlaczego w czasach PRL-u kabarety literackie cieszyły się takim powodzeniem, a dzisiaj ludzi to nie interesuje?
Przyczyn jest wiele. Kabaret polityczny w PRL-u spełniał ileś funkcji dodatkowych. Przede wszystkim był doskonałą formą komunikowania się artysty z publicznością. Zwłaszcza kabaret z ambicjami, jak „Egida”, „Salon Niezależnych”, STS, „Piwnica pod Baranami” czy „60-tka”, działał jako instytucja zastępcza: zastępował wolną prasę, trybunę polityczną i ośrodek badania opinii. Istniał głód wolności i dość szczelny knebel. Można sobie wyobrazić, że gdyby przypadkiem np. „Filatelista” był jedynym pismem wychodzącym w PRL-u bez cenzury, byłoby to najpoczytniejsze pismo w tamtych czasach. Kabaret był namiastką tego wszystkiego, czego w życiu publicznym brakowało. Satyra stała się tym gigantycznym zbiornikiem wodnym na skutek spiętrzenia. Potencjał był taki sam jak w innych epokach, ale tama, stworzona przez cenzurę, powodowała, że poziom wody był bardzo wysoki. Jednocześnie wymogiem koniecznym do korzystania z tego skarbu była znajomość kodu porozumiewawczego między nadawcą i odbiorcą. Nadawca nie mógł powiedzieć wszystkiego, więc umówił się z odbiorcą na mowę aluzji, niedomówień, znaków i rozumieli się doskonale. Czy to było wykonalne? Wszystko jest kwestią umiejętności. Kiedyś w Gdańsku Jurek Woy-Wojciechowski, lekarz i kompozytor, między innymi „Kormoranów” i mnóstwa piosenek do „60-tki”, musiał grać na kompletnie rozstrojonym pianinie. Ale kiedy dokładnie je zbadał, zauważył, że wystarczy uderzać w inne klawisze, aby uzyskiwać odpowiednie dźwięki. Zrobił sobie w głowie taką mapę zwariowanego instrumentu. I dał radę. My ludzie PRL-u też mieliśmy taki plan odnośników i skojarzeń, którymi, póki wymagały tego okoliczności, posługiwaliśmy się doskonale. Ale czasy się zmieniły i po 1989 roku kabaret dość szybko stał się ofiarą dwóch zjawisk: demokracji i pluralizacji. Wie pani, jeżeli jest w miasteczku tylko jedno jedyne kino i to jeszcze obwoźne i raz w miesiącu ktoś przywozi tam film, nawet na fatalnej taśmie, to i tak całe miasteczko zbiega się, bo nie ma alternatywy. W sytuacji, kiedy ma się w tym samym miasteczku 500 kanałów telewizji, Multikino z 18. salami kinowymi, do tego wypożyczalnię video i Internet, to widz głupieje od mnogości ofert, w zasadzie nawet trudno poinformować widza, że się w ogóle istnieje. Widzi pani, w PRL-u, w epoce powszechnego braku wszystkiego, byliśmy spragnieni wiedzy, prawdy, orzeźwiającego żartu. Dzisiaj jest odwrotnie: człowiek raczej się zamyka, żeby uchronić się przed zgiełkiem, więc przekaz, aby dotrzeć, musi się wzmacniać, brutalizować. Ponadto transformacja i demokracja wychowały społeczeństwo intelektualnie pasywne. Proszę zwrócić uwagę, człowiek w PRL-u wykonywał przeważnie pracę, której nie lubił, rzadko bywał kreatywny, jego inicjatywę tłamszono, ale kabaret dawał mu szansę ma samodzielne myślenie i poczucie, że jest w lepszym świecie. Nawet snobizm bywał zdrowy. Zresztą jeszcze na początku transformacji zdarzało się, że wchodził do księgarni „nowobogacki” i zamawiał: „Proszę piętnaście metrów bieżących półek książek!”. „A jakich? – zapytała pani sprzedawczyni”. „Żeby były kolorowe grzbiety”. Ale to było 20 lat temu! Dzisiaj taki „rozparzony cham”, pewny swoich pieniędzy, już nie kupi książek. Może kupi jakieś reprodukcje, uchodzące za oryginały, ale nie będzie imponował książkami. Widzi pani, pod pewnym względem komuna przechowała wzorce międzywojenne. Chamstwa, mimo że rządziło nami „chamstwo”, należało się wstydzić. Dlatego nawet prymityw w PRL zapytany o najwybitniejszego kompozytora polskiego mówił „Pan Derecki”. Natomiast demokracja spowodowała to, że człowiek może powiedzieć: „Jestem chamem, jest mi z tym dobrze i co mi zrobisz”? To powoduje, że człowiekowi się nie chce wysilać myśleć, chwytać aluzji. Oczywiście, zdarzają się jeszcze wariaci, którzy może by chcieli, ale ci się wyładowują w krzyżówkach... [uśmiech]. Kolejna sprawa: mecenat. Przecież gdyby Kraków nie pomógł „Piwnicy pod Baranami” i nie przedłużył jej życia, ona najpewniej przestałaby istnieć. W Warszawie nikt nie pomoże Pietrzakowi, a przeciwnie, chętnie zaszkodzi. I to jest różnica elit władzy. Komuniści z PRL-u artystów szanowali. Przed wojną w więzieniach nauczyli się czytać książki i potem wiedzieli, że one stanowią wartość: mogli artystę wsadzić do mamra albo wysłać na Sybir, ale książki czytali... Dzisiaj władza ma wyborczą legitymację i nie musi się o nic martwić, więc również nie zabiega o promowanie kultury choćby takiej, jak kabaretowa. Stan kabaretu polskiego obecnie wynika także z tak rozumianej sytuacji większej całości. Jeszcze jest jedna przyczyna słabej kondycji kabaretu dzisiaj: jesteśmy społeczeństwem małym i dość biednym. Wyobraźmy sobie, że jest nas nie trzydzieści parę, a ponad sto milionów, wtedy to by się uzbierało ludzi na tę publiczność bardziej wymagającą. No i kto ma chodzić na kabarety? Społeczeństwo w swej masie jest coraz gorzej wykształcone (mimo że od magistrów aż się roi). Nie zna podstawowych lektur, nie łapie odniesień kulturowych. Z drugiej strony intelektualiści nie lubią nas za to, że jesteśmy łatwi w odbiorze, dowcipni, komunikatywni. U nas poeta musi być poważny, a krytyk nudny; nie doszło jeszcze do czasów, żeby uznać za równie ważne tak treść przekazu, jak i formę. Powiedzmy sobie, powinno się u nas szkolić nie tylko początkujących polityków, ale i też początkujących poetów. Porównajmy nasze wzorce z wystąpieniem Obamy w czerwcu 2014 roku podczas jego wizyty w Polsce. W tekście obok patosu i historii znalazł się i żart, i przywołanie „Wiedźmina”, zagrały też nasze pierogi i bigos... I wszystko było przemyślane! A my ciągle jesteśmy na takim etapie, że poeta szczyci się, że mało kto przychodzi na jego wieczór autorski, zamiast pracować nad dykcją, nad stylem.
Wszystko to, o czym pan wcześniej wspomniał, doskonale pan ujął w napisanym przez siebie tekście piosenki „Kabaret zdycha” z muzyką właśnie Zbyszka. Ale czy musi być to zniewolenie, żeby ludzie szanowali dobrą sztukę?
Nie musi być – w dwudziestoleciu międzywojennym nie było, a szanowali. Tylko wtedy funkcjonowały snobizmy. Jak przyjeżdżał jakiś Mazurkiewicz z prowincji, to jeżeli był sam, szedł do kabaretu, a jeżeli z dorastającym synem, to udawał się na ulicę Mazowiecką i przez szybę „Ziemiańską” oglądał, gdzie na przykład Tuwima czy Lechonia mógł zobaczyć. A dzisiaj? Po pierwsze nie wiem, czy przybysz z prowincji potrafi wymienić trzy nazwiska żyjących pisarzy, oczywiście pod warunkiem, że nie będzie to Grochola, Kalicińska i Cejrowski – od razu zaznaczam, że ich bardzo szanuję, ale nie reprezentują oni literackiego parnasu. To się zmieniło. Można się na tę rzeczywistość obrazić, a można spróbować coś z tym zrobić. To jest ta lekcja, którą myśmy odrobili w PRL-u, kiedy uczyliśmy się od wroga. Cenzura powodowała, że żart musiał być wysublimowany, ponieważ żart toporny był łatwo odczytywany. Żart, aby zaistnieć, musiał wyszlachetnieć. Paradoksalnie do sukcesów polskiej satyry przyczyniła się mimowolnie również cenzura.
Jak Zbyszek odnosił się do tych zmian w odbiorze kultury po transformacji?
On tego nie akceptował – jest przykładem artysty, który wolał się usunąć w cień, niż iść z prądem. Myśmy oczywiście ze Zbyszkiem mieli kontakt przez cały czas, ale pod koniec lat 90. i na początku pierwszej dekady XXI wieku bardzo ograniczył się dostęp do mediów i zmniejszyło się zainteresowanie z ich strony propagowaniem tego typu twórczości. Z estradą jest tak, o czym już zdążyłem powiedzieć: odbiorcy mają inny stosunek do twórczości kabaretowej niż wcześniej. Właściwie świadomość funkcjonowania pewnych denerwujących mechanizmów estradowych miałem już pod koniec lat 80. XX wieku, ale chyba jeszcze nie wszystko było tak wyraziste, jak później. Uprawiałem dalej ten zawód z konieczności, a nie dlatego, że kocham atmosferę niedogrzanych garderób i cuchnących zapleczy sceny i nie do końca pewnej publiczności... I gdy pojawiły się inne regiony eksploatacji, stopniowo odchodziłem z desek kabaretu, choć miałem nadzieję, że pewne rzeczy da się u nas robić jak w Ameryce. Napisać komedię muzyczną, musical – i nawet to zrobiłem, na podstawie mojej pierwszej znaczącej książki „Agent dołu”, napisanej w noc stanu wojennego, a wydanej zanim jeszcze nadeszła wolność. To jest w ogóle rzadki przypadek, kiedy napisałem coś nie mając konkretnego zamówienia. No i dałem to Zbyszkowi, który jeszcze przed swą chorobą napisał dwie czy trzy piosenki, ale w zasadzie na planach się skończyło. Ukończenie tego projektu wymaga odpowiedniej organizacji pracy i żelaznej konsekwencji. No a Zbynio prowadzi dość samotnicze życie, dla niego czas płynie inaczej niż u innych ludzi: żyje w innym rytmie i trudno mu o dyscyplinę czasową. Zapewne wynika to ze skutków udaru, który odebrał mu bajeczną sprawność manualną, nie ograniczając jednak zdolności intelektualnych i kompozytorskich. To nie znaczy, że Zbyszek jest chaotyczny i żadnego planu nie ma – wręcz przeciwnie! Zbyszek narzuca sobie tak duże wymagania, dotyczące realizacji czegoś, że bywa, że po prostu nie jest w stanie temu sprostać i się zniechęca. Jest zawodowcem, dla którego najważniejsze są ramy działania, dlatego cieszę się, że obecnie takie ramy sobie narzucił przy pracy nad wydaniem płyt między innymi z piosenkami do moich tekstów, jak choćby z utworem „Ptasie powroty” o doświadczeniach Polaków zawieszonych między krajem a emigracją (rywalizuje o niego kilku wykonawców!). Dlatego mam nadzieję, że znajdzie odpowiedni klimat do pracy nad innymi nieukończonymi projektami, jak choćby wspomnianym przeze mnie musicalem, który po latach i ja chętnie napisałbym na nowo.
W czym, pana zdaniem, tkwi wartość muzyki, którą komponuje Zbyszek?
Zbyszek ma bardzo duży potencjał: on potrafi – tylko zazwyczaj nie chce – zrobić od ręki coś, nad czym inni kompozytorzy pracowaliby tygodniami. Ma ogromną łatwość komponowania, ale czasem podchodził do procesu tworzenia zbyt ambitnie. Próbowałem całe lata u niego z tym walczyć, ale rzadko mi się udawało. Oczywiście w przypadku tekstów Kaczmarskiego ambitna muzyka była konieczna, ale przecież są też utwory lekkie, doraźne... Ja go rozumiem, każdy artysta chce tworzyć dzieła najlepsze, ale te zwykle powstają nieoczekiwanie w rzeszy szarej produkcji. Czasem, gdy artysta zbyt się stara, traci lekkość, dzięki której utwór może unieść się na najwyższe poziomy. Zbyszek ma duże wyczucie i wie, co trzeba zrobić, aby napisać ambitny utwór lub tylko szlagierowy. Tyle że banalność go nudzi. Filozofia Darka, jego syna, jest mi bliższa: też uważam, że należy zrobić przyzwoity produkt w możliwie jak najkrótszym czasie i następnie go sprzedać. A reszta to wisienka na torcie. Natomiast Zbyszek myśli inaczej: „Ja pomyślę, zastanowię się, by to było na tyle dobre, aby przetrwało przyszłe pokolenia”. Tak można stracić dużo czasu, bo przecież to, co najlepsze i co przetrwa pokolenia, wychodzi artystom zazwyczaj niechcący. Wśród wielu kompozytorów, z którymi współpracowałem, Zbyszek zajmuje szczególne miejsce i chyba mogę go uważać za prawdziwego przyjaciela. Co nie oznacza, że nasza współpraca zawsze układała się świetnie. Jednak niezależnie od różnych problemów doceniam jego kunszt i talent, naprawdę wyjątkowy.
Mówi pan tutaj o kłopotach, wynikających z pierwszych niepowodzeń kabaretu „Mikser”?
Och, nie, przecież, jak już zaznaczyłem, myśmy obaj się wtedy wzajemnie uczyli, więc te niepowodzenia były czymś naturalnym. Chodzi mi o problemy, które pojawiły się w późniejszej współpracy, z zawaleniem ważnych projektów, od których zależały nasze kontrakty lub sukces sceniczny. Wie pani, jak to jest z ludźmi wrażliwymi, kiedy ich dopadnie „Czarodziejka Gorzałka”. Mogę podać dwa wypadki, które w jakiś sposób wpłynęły na to, że nie mamy teraz prywatnego jachtu i samolotu. Otóż w dwóch wypadkach Zbyszek nie wytrzymał presji. Pierwszy to był Kołobrzeg jeszcze w zeszłym wieku: dostaliśmy zlecenie na „odczarowanie Kołobrzegu”, by zrobić festiwal piosenki żołnierskiej, nieprzypominający komunistycznej szmiry. Patriotyczny, ale dowcipny. Zgromadziliśmy mnóstwo znakomitych wykonawców, powstały świetne piosenki, większość Zbyszka. Proszę sobie wyobrazić: przed koncertem próba – uniesienie, wszystko świetnie, Zbyszek gra genialnie, ma zespół, w którym jest jego syn Darek. I proszę sobie wyobrazić, że gdy nadszedł czas głównego koncertu, Zbyszek jest w takim stanie, że nie może wyjść na scenę... Wszystko się wali, wprawdzie Darek go zastąpił, ale to nie było to, bo nie było tego tempa, tych emocji, które są typowe właśnie dla Zbyszka. Nie było tego zrywu. Nie wiem, od czego to zależy: mógłbym pić cały czas, ale ten jeden raz na koncercie byłbym trzeźwy. To na takiej samej zasadzie, chociaż nigdy nie udało mi się zaparkować prawidłowo samochodu, na egzaminie na prawo jazdy zrobiłem to perfekcyjnie i egzamin zdałem za pierwszym razem, ponieważ to musiałem zrobić. Taki mechanizm w myśleniu. Być może u innych wysokość stawki wywołuje stres, który można przezwyciężyć tylko jednym głębszym, potem drugim... I tak nie wróciliśmy więcej na sceny festiwalowe. Drugi przypadek: mamy trasę koncertową, od której zależy, czy nasz kabaret będzie sprzedawalny. Na początku szło pięknie: pierwszy koncert bez pudła, drugi koncert jeszcze lepszy. Po koncercie poszliśmy do jakiegoś sympatycznego lokalu w Krakowie. Zbyszek sztywno, nie pije i nagle jacyś przyjaciele mnie zawołali. Nie wiem, ile ja z nimi byłem, ale na pewno nie za długo. Gdy wróciłem, Zbyszek był nieprzytomny... „Chciał tylko powąchać piwo, które zostawiłem” – załamana trasa, odwołane koncerty... Nagle przestaliśmy być inwestycją godną zaufania, staliśmy się nieopłacalni. Strumyk propozycji wysechł. Świat nie jest sprawiedliwy. Podejrzewam, że ludzie rodzą się z różną tolerancją, jeśli chodzi o alkohol. Jednym nawet systematyczne zaglądanie do kieliszka uchodzi bezkarnie, inni wpadają w korkociąg... Ja na przykład po alkoholu muszę najpierw wyleczyć kaca i mogę się napić, owszem, ale dopiero wieczorem, nigdy rano. Ale są ludzie, którzy po prostu są podatni na uzależnienia. I trudno Zbyszka, czy innych artystów obwiniać, ponieważ ich koledzy robią to samo bez konsekwencji. Wedle Krzysia Gosztyły są trzy gatunki pijących: pierwszy to Lew – napije się i będzie walczył z całym światem. Drugi to Małpa: chlapnie trochę i będzie się wygłupiał. No i trzeci to Świnia: padnie „z twarzą wtuloną w kotlet schabowy panierowany”. Niezależnie od wad w genach im człowiek jest bardziej wrażliwy, tym szybciej się uzależnia. Refleksje i zmartwienia zżerają człowieka od środka. Nieprzypadkowo w naszym środowisku są tak częste przypadki schorzeń neurotycznych. To cena wrażliwości. Talenty są siane niekoniecznie zgodnie z typami charakterologicznymi, dlatego jedni znoszą różne problemy łatwo i spływa po nich jak po kaczce, a inni mają pod górkę i niekiedy kończą w rowie. Ratunek zależy przeważnie od wsparcia jakiejś bliskiej osoby.
Ale są ludzie, którzy mają siłę charakteru, by sobie poradzić. Zbyszek jest tego najlepszym przykładem.
Tak, ale najpierw muszą upaść na samo dno, a po drugie muszą mieć w takim momencie przy sobie kogoś, kto ich kocha i im pomoże, poda rękę i z tego rynsztoka wyciągnie.
To jest duże poświęcenie ze strony otoczenia, aby pomóc osobie uzależnionej.
Tak, ale pijak inaczej na to patrzy. Przecież na początku terapii liczy dni do momentu, kiedy znów będzie mógł się napić, a sytuacje odwyku traktuje jak rodzaj uwięzienia, z którego wie, że kiedyś się wydostanie na „wolność”. Wie pani, to nie jest psychika normalnego człowieka, rozumując w kategorii sukces–klęska w walce z samym sobą, tylko mentalność więźnia, który liczy dni do końca wyroku. I dopóki uzależniony nie powie sobie: „Koniec! Już nigdy się nie napiję!”, dopóty otoczenie może bardzo się starać, ale to nic nie da. Jeśli uzależniony tego nie zrobi, jest stracony. Dlatego tak cieszę się, że Zbyszek sobie z tym poradził.
Zbyszek również był bardzo dzielny po udarze.
Tak, ale wie pani, co jest najgorsze? Że w takich sytuacjach porażone zostaje coś, co dla człowieka jest najważniejsze. Andrzejowi Zaorskiemu choroba odebrała mowę, Kaczmarskiemu głos, a Zbyszkowi – możliwość występowania z koncertami na scenie. Myślę, że dla takiego człowieka, jak ja, ani utrata mowy, ani paraliż rąk nie byłby najstraszniejszy – dla mnie najgorsza byłaby świadomość, że mam króliki w głowie. Więcej, gdyby to był łagodny Alzheimer, to jeszcze byłoby to do zniesienia, takie powolne zapadanie się, ale nagła utrata czegoś, co stanowi esencję egzystencji... Taka niemoc ze świadomością. Przecież u Zbyszka czy Andrzeja mózgi działają z precyzją szwajcarskich zegarków, tylko brak pełnej możliwości tego wyrażenia. Oczywiście uporczywą pracą można nieco swych możliwości odzyskać... Obecnie Zbyszek całkiem nieźle funkcjonuje po udarze, czego dowodem są siły na przygotowanie przez niego swoich płyt. Tworzenie – to bardzo ważna motywacja dla takiego artysty jak on.
W czym tkwi wobec tego wartość Zbyszka? Kompozytora po udarze, przez wiele lat nieaktywnego zawodowo, a jednak wielu artystów do niego wraca, między innymi pan...
Łączy się to z kilkoma aspektami. Jest motyw sentymentalny, który wynika z poczucia wspólnoty przeżytej drogi. Drugi – pokoleniowy, gdyż zdecydowanie łatwiej nam się dogadać niż z innymi twórcami, z innego pokolenia. Nieprzypadkowo większość rzeczy, które tworzyłem w parach kompozytorskich, robiłem ze Staszkiem Syrewiczem, Jerzym Andrzejem Markiem, Zbyszkiem Łapińskim, Włodzimierzem Korczem, Krzysztofem Paszkiem, Krzysztofem Knittlem, którzy z pewnymi niewielkimi wychyleniami reprezentują to samo pokolenie. Czyli to jest naturalna dążność, która może nie jest najlepsza, bo pewnie wolałbym pracować z młodszą od siebie o 30 lat kompozytorką o gabarytach Katarzyny Gaertner... Natomiast element trzeci to jest nie pewność, ale taka wiara, że warto zaryzykować, bo może jeszcze uda się wykrzesać coś wspaniałego. Zbyszek jest witalny, emocjonalny, w związku z tym prawdziwy. Życie pozwala odróżnić ludzi prawdziwych od tych, którzy nam schlebiają: są niby tacy mili, ale w rezultacie wiemy, że robią to, bo jesteśmy na fali, jesteśmy popularni, z żadnego innego powodu. A tu – spotykamy się z człowiekiem trudnym, który niekiedy ochrzani... ale potem, jak powstanie ten produkt, to będzie coś wartościowego, co cieszy – do czego Zbyszek się pewnie nie przyzna – zarówno jego, jak i nas. Jest takie określenie: przyjemne rozczarowanie. Zbyszek należy do ludzi, którzy zyskują przy bliższym kontakcie, a ten kontakt między nami trwa już od 40 lat.
(wspomnienia o Zbigniewie Łapińskim z książki K. Walentynowicz „Biografia artystyczna Zbigniewa Łapińskiego” 2018r.)
Całe życie z Łapińskim
Zaczęło się to przed półwiekiem
w jakiejś kompletnie innej erze –
w małym klubiku przy Grójeckiej,
by precyzyjnie rzec – w Mikserze...
Można zaglądać było w gwiazdy,
a przy okazji do kieliszka –
śnił o karierze prawie każdy,
a ja poznałem wtedy Zbyszka...
Komuna wokół, nie nadchodził
czas, aby przetrwać zniewolenie,
ale byliśmy piękni, młodzi...
(Łapiński z pełnym owłosieniem).
Dwaj ludzie we właściwym czasie
Na małej scence pośród grepsów.
Łapa chciał tylko grać na basie,
A ja posłuchać własnych tekstów..
.Jak ten elektryk czuł muzykę,
jak imponował swym bajerem.
Efekt – nie jestem historykiem,
a on być przestał inżynierem.
A potem drogi się rozeszły
(bez animozji czy wrogości),
ale ten wspólny nasz czas przeszły
zaowocować miał w przyszłości...
Warunki życia były twarde,
choć pełne również przyjemności:
Zbyszek wspaniałym został bardem
razem z Kaczmarskim i Gintrowskim.
Kaskadą dźwięków grzmiał fortepian,
Dziw, że przeżyła klawiatura...
Aż drżała władza i bezpieka,
ościenne kraje i cenzura...
Noc generała na nas spadła
jak nagła naszych marzeń meta.
Autora wyrzucono z radia,
Wirtuoz grywał do kotleta...
Czas mija... Znów się łączą wątki,
Trzeba zabawiać swych rodaków –
na scenie „Młodej Sześćdziesiątki”.
Dwa stare konie wśród źrebaków.
Kiepściła nam się Trzecia RP,
ale żartować wciąż się dało.
Piosenek nagraliśmy stertę
choć to za długo nie potrwało...
Ach, znowuż stworzyć coś ze Zbyszkiem,
Musical? Przyszłość widzę jasną.
Życie to przecież taki mikser,
gdzie raz na słodko, raz na kwaśno