Kompozytor, aranżer, muzyk, akompaniator, realizujący ze Zbigniewem Łapińskim od najmłodszych lat wiele projektów scenicznych. Po udarze Zbigniewa Łapińskiego współtworzył z nim program "Znaki Zodiaku" z tekstami Jacka Kaczmarskiego (autor muzyki do "Raka oraz kierownik muzyczny płyty, nagranej już po śmierci Zbigniewa Łapińskiego). Kierownik muzyczny i aranżer piosenek w koncertach z muzyką Zbigniewa Łapińskiego: "Znaki Zodiaku" (2018), "Akompaniator" (2018), "Miłość. Utwory instrumentalne Zbigniewa Łapińskiego (2019), "Kabarety PRL-u. Piosenki Zbigniewa Łapińskiego" (2019).
(I zdjęcie: archiwum FAMY; kolejne zdjęcia: Bogdan Marcinkiewicz)
Marcin Partyka: Jakiś dziwny, ale jakże znaczący dla mnie fart sprawił, że w pewnym momencie skrzyżowały się nasze artystyczne drogi. On, człowiek, muzyk, legenda i ja, również muzyk, ale nie legenda. Mogłem mieć wtedy siedemnaście lat. Spotykam Pana, którego twórczość znam bardzo dobrze, bo od szczeniaka zafascynowany jestem piosenką poetycką, piosenką, której materią jest nie muzyka, a poezja, w najgorszym przypadku – dobry tekst. I ten Pan, Pan Łapiński, mówi mi, że mam talent, ponieważ obaj (?) zdajemy sobie sprawę, że rola akompaniatora winna być rolą drugoplanową. Niby to jest oczywiste, ale czuję mały zgrzyt, głównie wtedy, kiedy słuchając Pana Łapińskiego, dostrzegam, że niejednokrotnie poetyka czarnych i białych klawiszy fortepianu, sterowanych łapą „Łapy”, jest o niebo bardziej interesująca, niż towarzysz bądź towarzyszka, kryjąca się za statywem od mikrofonu. Przy okazji różnych festiwali czy festiwalików zaczynamy spotykać się coraz intensywniej. Jako dwudziestoparolatek jestem już z Łapą na „Ty”, nie zdając sobie sprawy, jak wielkim kredytem zaufania zostałem poczęstowany. Moje sztubackie podejście do zawodu, który zaraz zacznę uprawiać na serio, daje mi przekonanie, że chwyciłem Pana Boga za rogi. Wydaje mi się, że świat i ukryta w nim muzyka nie mają dla mnie tajemnic. He, he. Bzdura. Na początku XXI wieku Zbyszek zaprasza mnie, abym w Jego imieniu akompaniował na fortepianie na dużym koncercie w Sali Kongresowej. To było moje pierwsze granie w Sali Kongresowej. Nie przygotowałem się do niego z należytą starannością i na pierwszej próbie zostałem soczyście ochrzaniony. Przez Zbyszka. Wtedy wydawało mi się, że niesłusznie, gdyż czym jest pierwsza próba?... jest momentem, w którym spotykają się bliżej znani bądź zupełnie sobie nieznani ludzie, w celu wykonania jakieś z grubsza nazwijmy to sztuki, a nawet gdyby nie szło, zaraz się wszystko zarumieni i uda... bo to pierwsza próba. A ja byłem nieprzygotowany... I jakże się myliłem w swoim durnowatym, dwudziestoparoletnim myśleniu. Łapa uświadomił mi, że w tej robocie nie ma półśrodków, że trzeba być zawsze przygotowanym na 120 procent. Jak chcesz być traktowany poważnie – sam bądź poważny. Koncert zagrałem „ tak sobie”... Tę lekcję zapamiętałem bardzo. Widujemy się i współpracujemy dość często. W pewnym momencie Zbyszek traci możliwość grania, ma wylew krwi do mózgu, ja staję się Jego rękami. Mamy w planach do zrobienia kilka rzeczy. Staram się odwiedzać Go w miarę często. On mówi dużo, ja sporo słucham. Często się powtarza, ale w tym powtarzaniu jest dużo konsekwencji. Przy każdym spotkaniu słyszę: „Marcin, pamiętaj o tym, że nie urodziliśmy się po to, aby zarabiać forsę, ale po to, żeby obcować z muzyką”. Może się kiedyś tego nauczę, może.
Zbyniu, dziękuję!
(źródło: K.Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)
Marcin Partyka: Poznałem Zbyszka albo w 1998, albo w 1999 r. Miałem wtedy 15–16 lat. Jeździliśmy wówczas jako konkursowicze po festiwalach poezji śpiewanej wraz z moimi koleżankami, między innymi Małgosią Wojciechowską czy Dorotą Furtak. Byłem ich akompaniatorem na przykład na konkursie poezji śpiewanej we Włocławku czy na Spotkaniach Zamkowych w Olsztynie. Zbyszek tam prowadził warsztaty dla wykonawców, takich jak my. W 2000 r. byłem na FAMIE w Świnoujściu, gdzie pojechałem jeszcze nieoficjalnie, na waleta – byłem za młody, miałem wtedy 17 lat. Ale gdy rok później, w 2001r., znalazłem się tam, już uczestniczyłem w warsztatach, prowadzonych przez Zbyszka. Trafiłem wtedy na FAMĘ dzięki konkursowi w Rybniku, który odbył się w lutym 2001r. Zaprosił mnie Jan Poprawa – krakowski juror, pedagog, archiwista festiwali. W Rybniku Zbyszek też prowadził warsztaty. Odtąd co roku na FAMIE robiliśmy w ramach warsztatów muzycznych różne projekty. W 2002 r. Centrum Kultury Teatr w Grudziądzu szukało kogoś do prowadzenia warsztatów dla wykonawców konkursu Poetyckie Okruchy Lata. Zaproponowałem im Zbyszka, który przyjechał do Grudziądza. Wtedy przeszedł ze mną „na ty”. Zbyszek był wymagający strasznie, taki czepialski... i całe szczęście. Bardzo konkretny, wiedział, czego chce. Nie odpuszczał. Trzeba było się nauczyć i koniec. Ludzie bardzo chętnie uczestniczyli w warsztatach prowadzonych przez niego, bo dowiadywali się wielu rzeczy. Był autorytetem i legendą dla tych wszystkich, którzy z nim współpracowali. Rola Zbyszka na warsztatach polegała przede wszystkim na tym, aby powiedzieć wykonawcom, co robią źle w piosence. Słuchał, jak grają, jak śpiewają i oceniał, podpowiadając, co należy zmienić. Bardzo słuchał słów i ustawiał interpretację właśnie pod kątem tekstu. Bardzo reżysersko do tego podchodził. Patrzył na całość. Oceniał nie tylko muzycznie, nie tylko patrzył na to, czy ktoś fałszuje, ale przede wszystkim, czy rozumie, o czym śpiewa. Odnoszę wrażenie, że formuła piosenki poetyckiej, poezji śpiewanej nie wyczerpała się. To zjawisko trwa cały czas i dobrze, bo tekst jest bardzo ważny w piosence. Początek XXI w. to wiele moich i Zbyszka wspólnych projektów, głównie na FAMIE. Na FAMĘ trzeba było dostać zaproszenie, gdzieś pokazać się na jakimś festiwalu. Były też eliminacje, więc w różny sposób ludzie mogli się tam zakwalifikować. Wtedy FAMA trwała dwa tygodnie. Wcześniej potrafiła trwać miesiąc. To był niesamowity spęd młodych pijaków, co oczywiście wspominam z przymrużeniem oka, no, ale tak przecież było, że na FAMIE się piło, paliło papierosy i na plaży latało za dziewczynami. Pomiędzy odbywały się warsztaty w różnych dziedzinach dla młodych ludzi, chcących coś robić, którzy szlifowali swoje umiejętności w jakimś kierunku pod okiem prawdziwych profesjonalistów, takich jak Zbyszek: odbywały się na przykład warsztaty muzyczne, aktorskie, teatralne, plastyczne, literackie. Na FAMĘ się przyjeżdżało, bo tam była wolność. Zawsze uczestniczyłem w warsztatach muzycznych jako akompaniator i polegało to na tym, że przygotowywało się repertuar różnych koncertów, recitali na całe dwa tygodnie FAMY. Oczywiście przyjeżdżaliśmy także ze swoim repertuarem i wówczas gdzieś się na FAMIE grało, śpiewało, występowało, a okazji było wiele. Na tym polegała FAMA: aby dać szansę młodym ludziom, takim jak my, na zaprezentowanie swojej twórczości. Ale oprócz tego ćwiczyliśmy umiejętności podczas przygotowań do koncertów finałowych, jak choćby do tego z 2003 r., poświęconego twórczości K.I. Gałczyńskiego. Na FAMIE często graliśmy Zbyszka kompozycje. Zbyszek nie miał problemu z tym, aby pozwalać młodym ludziom śpiewać swoje piosenki, mimo że wszyscy dopiero uczyliśmy się grać i śpiewać bardziej profesjonalnie.
Stosunek Zbyszka do własnej muzyki zaskakuje ludzi dlatego, że on pisał przede wszystkim piosenki, a podejście do swoich utworów miał takie, jakie miewają najwięksi kompozytorzy klasyczni. Chodzi o to, że piosenka wydaje się być czymś powszechniejszym niż kompozycje twórców klasycznych, każdy może zaśpiewać i zagrać piosenkę, bo wydaje się to być łatwą formą. Przyjęło się również, że piosenki można wykonywać w różny sposób, w zasadzie, jak się chce. Zbyszek się na to nie godził. Kiedy Krzysztof Penderecki napisał "Hiroshimę 77" i precyzyjnie rozpisał w nutach wszystko na orkiestrę, to nikogo to nie dziwi. Ale gdy Zbyszek napisze piosenkę, bardzo ładną melodię, więc muzykę trochę innego kalibru, nikt zazwyczaj nie rozumie jego podejścia do swojego utworu. Nie ujmując ani jednej, ani drugiej muzyce, bo artystyczne są równie ważne, muzycznie Penderecki jako kompozytor muzyki symfonicznej jest o niebo trudniejszy, bo inne jest przeznaczenie tak skonstruowanych utworów niż piosenek Zbyszka. Wiem jednak, o co Zbyszkowi chodziło. Gdy człowiek dłubie w tych nutkach i dłubie, to chciałby, aby tak jak to wydłubał, zabrzmiało. To jego święte prawo, by grać jego utwory, tak jak on to skomponował. Proces komponowania muzyki jest złożony i każdy z twórców płaci za to swoją cenę. Wszystko zależy od tego, jak każdy z nas podchodzi do stworzonych przez siebie utworów. Ja na przykład nie mam problemu ze zmienianiem mojej muzyki przez wykonawców, bo bywa, że jak ktoś to inaczej zagra, niż sam to sobie wyobraziłem, to myślę: „O kurczę, jak to fajnie teraz brzmi!”. Zawsze jestem bardzo ciekaw, jak ktoś chce zagrać te utwory po swojemu i zazwyczaj jestem mile zaskoczony, to duża przyjemność. Tu się bardzo różnimy ze Zbyszkiem. Zawsze twórca muzyki myśli o widzu albo o kimś, kto to wykonuje. Nigdy nie myśli kategoriami, że sobie coś napisze i dla siebie ma. Jeśli Zbyszek mówił, że pisze dla siebie, to kokietował, bo każdy twórca tworzy swoją sztukę dla kogoś. I to nie jest tak, że nie chce, aby to pokazać na scenie. Jestem przekonany, że Zbyszek również chciał, aby jego muzyka ujrzała światło dzienne. Natomiast rozumiem jego motywacje, ponieważ biorę pod uwagę, że skoro był ode mnie wiele lat starszy, bardziej muzycznie doświadczony, to mógł widzieć coś, co ja zobaczę później.
Twórca czasem boi się, że go wygwiżdżą, że to, co stworzył, jest kiepskie, słabe. Dlatego czasem nie oddaje swojej sztuki ludziom. Ale Zbyszek nie musiał się tego bać w przypadku swojej muzyki. Skoro mówił, że nie chce jej oddać innym, to miał widocznie jakieś powody. Dużo Zbyszka piosenek jest z gatunku poezji śpiewanej. Prawie nie znam jego utworów instrumentalnych – mało wiem na ten temat. Ale wiele z piosenek Zbyszka ma źródło w muzyce romantycznej, neoromantycznej, rosyjskiej, w ogóle słowiańskiej i do tego też się głośno przyznawał. Muzyka słowiańska to muzyka melodyjna. Słowiańskość wynika z takiego pochodu sekstowo-tercjowego. To jest muzyka tonalna. Taka muzyka jest ładna, miła dla ucha, jak muzyka romantyczna. Niezależnie od Zbyszka upodobań miał wiele inspiracji zupełnie innych: Miles Davis gdzieś tam był, trochę dotykał Zbyszek jazzu – mówił, że nie znosi jazzu, ale tak „gadał” tylko, bo często cytował jazz. Wykorzystywał w swoich kompozycjach także skalę bluesową oraz dużo ragtime’ów. Niby nie cierpiał muzyki amerykańskiej, ale jednak do niej nawiązywał – nie do tej współczesnej, ale tej dixielandowej lub swingowej z lat 40. czy 50. XX w. U Zbyszka style się mieszają. Trochę jest w jego kompozycjach zaczerpnięć z muzyki francuskiej, dużo różnych aluzji muzycznych, cytatów. Zbyszek nie cytował czegoś jeden do jednego, tylko pisał muzykę w podobnym stylu. Moja muzyka jest moja. Mam podobne inspiracje w muzyce do Zbyszka, ale ponieważ jestem z wykształcenia jazzmanem, trochę inaczej myślę o harmonii, troszkę szerzej niż Zbysiu w systemie tonalnym dur-moll – choć to było piękne, w jaki sposób Zbyszek go używał. Różnica między nami wynika również z innych doświadczeń zawodowych, ale podobieństwo – z tego samego podejścia do roli muzyki wobec tekstu lub okoliczności, które wpływają na jej powstanie. Często piszę muzykę dla teatrów. Nie potrzebuję szczególnej inspiracji do komponowania. Jeśli piszę dla teatru, to inspiruje mnie właśnie spektakl. Moja muzyka jest w związku z tym ilustracyjna; uwzględnia charakter sceny, jakąś intencję, którą ma wyrażać, jakiś układ taneczny, bo przecież zawsze jest to scena o czymś. Wkładam całe serce, aby wyszło jak najlepiej. Ostatnio napisałem 1.5 godziny muzyki symfonicznej do prozy Brunona Schulza do spektaklu "Xięgi Schulza" w reż. Jana Szurmieja. Na zespół aktorski składa się 40 osób + orkiestra symfoniczna. Czymś innym jest pisanie muzyki do wiersza, a czymś innym do prozy. To jest straszne wyzwanie. W prozie nie ma rymów, nie ma też rytmu wiersza, który przecież narzuca rytm muzyki. Niezależnie jednak, czy mam do czynienia z tekstem poetyckim czy prozatorskim, wolę pisać do tekstu lub muzykę ilustrującą scenę w spektaklu teatralnym, niż komponować muzykę instrumentalną samą z siebie. Jak słucham muzyki, to tylko klasycznej – mam to samo co Zbyszek, bo tej innej, masowo upublicznianej w mediach, nie da się słuchać. Od Zbyszka nauczyłem się przede wszystkim pokory wobec samego siebie i pokory w muzyce: zawsze szanowałem jego skromność w muzyce, a więc to, że nie zawsze trzeba imponować, nie wiem jak wielkim aparatem wykonawczym. Słusznie Zbyszek uważał, że to nieprawda, że muzyka zabrzmi dopiero wtedy, kiedy wszystkiego będzie dużo. Duży band, duży zespół. Wielokrotnie przekonuję się, że czasami coś z pianinkiem w zupełności wystarczy, aby wzruszyć i aby zbudować emocje. Mimo że używam innych harmonii, innych swoich skrótów niż Zbyszek, to moje myślenie muzyczne jest bliskie Zbyszkowi, bo nas obu ukształtowała gra na fortepianie: pianista, pisząc muzykę, zawsze myśli klawiaturą fortepianu. Zbyszek dla środowiska artystycznego jest legendą i legendą był już przed udarem. Wynikało to przede wszystkim z aktywności i znaczenia tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński. Zbyszek co prawda na boku pisał te swoje kabarety i współpracował z wieloma wykonawcami, ale mimo tej wielkiej innej aktywności scenicznej najbardziej będzie kojarzony z działalnością tria. Dzieje się tak dlatego, że stali się legendami. Legendy nie tylko tworzą się przez to, jakie piosenki śpiewają, ale także gdzie, kiedy i dlaczego śpiewają. Czasy stwarzają legendy, dlatego Zbyszek będzie postrzegany jako współtwórca tria z Jackiem i Przemkiem, a nie jako akompaniator Ewy Błaszczyk czy Doroty Stalińskiej.
Zbyszek zapłacił bardzo dużą cenę za poświecenie się muzyce – ja to rozumiem. Też liczę się z taką ceną, ale od razu na myśl przychodzą mi Konie narowiste Wysockiego, które najlepiej chyba oddają życie artysty, który wpada w wir, szaleńczy wir tworzenia, wir pracy. Zależy mi na życiu i Zbyszkowi pewnie też zależało, ale nie potrafię i nie chcę nie poddawać się temu. Poświęcamy całe życie dla twórczości i tak jest nie tylko w przypadku muzyków. Nikt człowiekowi nie każe tego robić, ale jest jakiś wewnętrzny imperatyw, który nakazuje dokonać wyboru. Artyści w tym sensie są strasznymi egoistami, bo myślą przede wszystkim o swojej sztuce. O tym, co robią, co tworzą. Zbyszek miał to samo, ja mam to samo, mam brata malarza, który też poświecił się tylko malowaniu. Takie osoby jak my są generalnie samotne przez całe życie, bo albo nie mają czasu na zakładanie rodzin, albo nie mają czasu, aby tym rodzinom się wystarczająco poświęcić i w rozrachunku końcowym i tak są samotne. Nie mam czasu na nic innego poza muzyką. Nie potrzebuję mieć żadnych innych bodźców do życia. Muzyka mi wystarcza. I praca z nią związana. Nie mam życia prywatnego. Cały czas zajmuję się muzyką. Nie robię, tak jak Zbyszek, że w Encorze wpisuję nutki, tylko od razu w komputerze tworzę aranżacje swoich kompozycji, z czym jest dużo więcej pracy. Cały czas spędzam na próbach, w teatrach, na koncertach, a w pozostałym czasie zajmuję się właśnie muzyką w domu. Twórca prawdziwy, nie rzemieślnik, nie może być szczęśliwy w życiu. Bycie artystą to jest działka skazana na samotność. Twórcą dla mnie jest osoba, która tworzy nową jakość, a rzemieślnik to ktoś, kto przerabia coś, co już powstało i taka jest między nimi różnica. Szanuję bezkompromisowość u ludzi, szczególnie u artystów, którzy nie poddają się tak łatwo komercji. Bo to nie jest łatwe nie poddać się komercji. Mam brata malarza, który nigdy w życiu niczego nie zrobił dla pieniędzy. Żyje ze swojego malarstwa. Jeśli sprzeda obraz, to ma pieniądze, jeśli nie, to je same kartofle. Ale to jest dla mnie prawdziwy twórca. Nie robi żadnej chałtury. Maluje tylko swoje obrazy. I tylko to chce robić. Na markę pracuje się latami. Na swoją markę ciężko zapracował też Zbyszek. Tego nie ma się, ot tak. Są przykłady w muzyce, że ktoś zrobi jeden przebój i już staje się legendą. Z jednej strony zazdroszczę, ale z drugiej nie. Niech tam sobie ktoś ma, jeśli rzeczywiście udało mu się stworzyć coś genialnego. Ale zazwyczaj nie przekłada się to na stan trwały, bo to nie jest marka budowana latami. Codziennie coś piszę, coś aranżuję, coś nagrywam, codziennie od lat piętnastu. Potrafię zmyć naczynia, czy posprzątać mieszkanie, ale pomijając, że nie mam na to czasu, to przede wszystkim nie mam na to ani siły, ani talentu. Ja chcę tylko pisać swoją muzykę. Miałem kilka względnych sukcesów, ale w rezultacie jestem taki Zbyszkowy typ: wolę gdzieś z boku być akompaniatorem niż pierwszoligowym wykonawcą na scenie i grać wielkie monologi. Nie lubię być sam na scenie, nie występuję nigdy sam, zawsze za plecami kogoś. Wiele lat po udarze Zbyszka nie jeździłem do niego, bo się bałem. Nie wiedziałem, w jakim jest stanie i czy życzy sobie czyjejś obecności. Później dopiero zrozumiałem, że to błąd. Że powinno się zadzwonić i zapytać: „Jak się czujesz?”. Jest coś takiego w człowieku, że nie wie, jak zareagować w takiej sytuacji. Byłem też dużo młodszy – 12 lat temu byłem dwudziestolatkiem z hakiem i zwyczajnie bałem się takiego telefonu. Ale na szczęście on się pierwszy odezwał dwa czy trzy lata po udarze w związku ze Znakami zodiaku i od tej pory już się normalnie komunikowaliśmy. Wyszło na to, że nagrania płyty musiałem dopilnować już sam, bez Zbyszka. Zrobiłem to najuczciwiej, jak tylko mogłem. Nie wiem, z czego to wynika, ale zawsze namawiałem Zbyszka na wydanie jego płyt i starałem się zmniejszyć jego opór w tej materii, a sam robię dokładnie to samo co on: nie wydałem jeszcze żadnej swojej płyty, mimo że napisałem wiele kompozycji, z których mogłaby powstać nie tylko jedna płyta. Mam na przykład nagraną muzykę do tekstów mojego zmarłego Ojca, który był polonistą i pozostawił po sobie wiele wierszy. Wybrałem kilka, napisałem do nich muzykę, znalazłem ludzi, z którymi to nagrałem, a sam, żeby było śmieszniej, nie gram tam na fortepianie, tylko na gitarze. I jeszcze tego nie wydałem. Właściwie nie wiem, dlaczego. Zbyszek był ważny w moim życiu. Nie był jedyny, ale zawsze darzyłem go wielką sympatią i wielkim szacunkiem. Zawsze chciałem z nim pracować. Jeśli kiedykolwiek powstanie o nim film, to chciałbym zagrać ręce Zbyszka.
(źródło: K. Walentynowicz "Poeta melodii. Biografia artystyczna Zbigniewa Łapińskiego" 2018r.)