Jacek Kaczmarski

Jacek Kaczmarski to poeta, do którego tekstów Zbigniew Łapiński napisał najwięcej muzyki. Wspólnie we dwóch stworzyli programy: "Krzyk", "Sarmatię" i "Szukamy stajenki" oraz trasę koncertową "LIVE".

(fot. Janusz Halczewski)

Tomasz Kopeć (wydawca płyt tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński): Gdy pod koniec lat 80. XX wieku próbowałem, zafascynowany twórczością całego tria, a przede wszystkim tekstami Jacka Kaczmarskiego, które tak sugestywnie przedstawiał w swoich piosenkach, ledwo słyszalnych z zagłuszanych w Polsce jego autorskich audycji Radia Wolna Europa, znaleźć jakąś możliwość kontaktu z Jackiem, zwróciłem się o pomoc do jego ojca, pana Janusza Kaczmarskiego. Był to otwarty na wszystko, co dotyczyło jego syna, niezwykły w kontakcie człowiek, który bardzo mi wtedy pomógł. Powiedziałem panu Januszowi, że chcę wydać śpiewniki z Jacka piosenkami. Napisałem list, poprosiłem o przekazanie Jackowi naszej intencji. Otrzymałem numer telefonu do Jacka, do Monachium, zadzwoniłem i tak to się zaczęło. Miałem nadzieję, że wyrazi on zgodę na publikowanie śpiewników z jego piosenkami przez Oficynę Wydawniczą „Pomaton”, którą na studiach założyłem razem z Piotrkiem Kabajem. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Jacek nie tylko wyraża zgodę, ale za jakieś trzy, cztery tygodnie przyjeżdża do Polski i będziemy mogli się spotkać, a przede wszystkim, że tyle mamy czasu na przygotowanie śpiewników. Jakoś zdążyliśmy... Pracowaliśmy po nocach, a pierwsze śpiewniki odpakowywaliśmy z paczek prosto z drukarni w Krakowie w 1990 roku przed pierwszym koncertem Jacka i Zbyszka Łapińskiego z trasy „LIVE”. Jacek wtedy przyniósł dwie swoje taśmy szpulowe i powiedział, że skoro robimy śpiewniki, to żebyśmy zrobili też kasety. Wiesz, dla nas to był szok, bo ledwo zdążyliśmy ze śpiewnikami, a już pojawia się nowe wyzwanie! Ale tak się przecież stało, że właśnie z powodu Jacka propozycji nasza Oficyna Wydawnicza, nastawiona na druk i publikację śpiewników, przekształciła się w firmę muzyczną „Pomaton”, która pierwsza w Polsce wydawała na taką skalę najpierw kasety, potem płyty z poezją śpiewaną. Jak już się zaczęła trasa „LIVE”, a przecież Jacek i Zbyszek jeździli z tym programem po całej Polsce, towarzyszyłem im przez cały czas, sprzedając najpierw śpiewniki, a potem kasety z ich piosenkami. To było przedsięwzięcie logistyczne niezwykle żywiołowe, ale się udało. Zawsze mieliśmy po koncertach przygotowane stoliczki, krzesełka, aby Jacek ze Zbyszkiem mogli podpisywać śpiewniki i kasety, których nigdy nie zabrakło, a przecież koncerty odbywały się w największych salach, halach w Polsce. Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej rozmowy z Jackiem i jego otwartego na ludzi, pełnego ciepła i szacunku głosu, który usłyszałem przez telefon. Jacek odebrał i, nie znając mnie, powiedział: „Cześć! Jak się masz?!” jakbyśmy znali się od lat. To jego „Jak się masz!” towarzyszyło mi potem przez cały czas naszej znajomości i współpracy..

Powrót po transformacji ustrojowej był dla Jacka trudny, ponieważ na lotnisku przywitaliśmy go tylko we dwóch: ja i pan Janusz. Jacek był zaskoczony. Wyjeżdżał stąd w 1981 roku z zupełnie innym poczuciem zaangażowania Polaków, a jednocześnie odbiorców jego piosenek. Ale Jacek był niezwykle inteligentny. Wiedział, że sytuacje, związane z przemianami ustrojowymi, które zachodziły w innych krajach już wcześniej, nie mogły go tak bardzo dziwić. Czy było mu przykro, że nikt poza nami go nie witał? Z pewnością tak i niewątpliwie był zaskoczony, ale Jacek już w pierwszych rozmowach podkreślał, że zmiany mentalności społeczeństwa pod wpływem tak zwanej wolności są czymś naturalnym. Prosto z lotniska pojechaliśmy samochodem marki „Wartburg” firmy „Pomaton” na Wiejską, do mieszkania rodziców Jacka. On był bardzo otwarty. Skoro jego tata mnie mu niejako przedstawił, to dom jego rodziców i dziadków stanął przede mną otworem. To było oczywiste, że ja już jestem „swój” – naturalne zarówno dla Jacka, jak i jego rodziny. Jacek oczekiwał ode mnie informacji, co powinien zaśpiewać na koncertach po tylu latach nieobecności i w związku ze zmianą ustroju w Polsce, które miał zagrać razem ze Zbyszkiem. I nie chodziło o to, że on nie wiedział, co ma zrobić, tylko jego świadomość przemian powodowała, że najchętniej zrezygnowałby z wielu piosenek oczywistych, a chciał z kolei zagrać też te, na które Polacy czekali. Jacek położył przede mną na stole stos kartek z tekstami swoich utworów i powiedział, żebym ja wybrał. Mówił, że nie wierzy w tę euforię, która teraz dzieje się w Polsce. Zna historię, więc wie, jak to się dalej potoczy. Ale z drugiej strony skoro ludzie wtedy byli pełni tego entuzjazmu, a on przyjedzie i zacznie im moralizować i tłumaczyć, jak to się wszystko potoczy, czyli jakie problemy przed nami, to nikt mu nie uwierzy, więc nie będzie to miało sensu. Jego wyobraźnia i znajomość historii, literatury i sztuki pozwalały mu na wyciąganie głębszych wniosków, które dla nas wtedy były zaskakujące. Jacek więc zapytał: „Zbroja – dobry utwór?” Wiesz, ja tu cały płonę zdezorientowany, no bo jak to, mam doradzać wielkiemu Jackowi Kaczmarskiemu? Mam decydować? Uratował nas pan Janusz, który przyszedł i powiedział, że trzeba się nad tym zastanowić, ale najpierw pojadą do Magdalenki, gdzie mieli domek letniskowy i tam sobie odpoczną. To było dla mnie wielkie przeżycie. Ledwie Jacka poznałem, a już czułem się jak ktoś, kto go znał całe życie. Mój idol i osoba, która zechciała zaufać mi i powierzyć wydawanie śpiewników, pyta mnie, co ma zaśpiewać? To był dowód zaufania, zrodzony z listów i kilku rozmów telefonicznych, które z Jackiem przeprowadziłem, zanim on wrócił do Polski. No i oczywiście kluczowa była rekomendacja pana Janusza Kaczmarskiego. Rozmowy telefoniczne były wówczas bardzo drogie, dzwoniłem z klubu Riviera-Remont, bo gdybym z domu dzwonił do Monachium, to straciłbym majątek. A tak przy okazji: według mnie Jacek był w Polsce pierwszym piratowanym polskim artystą, ponieważ pod płaszczykiem walki z komuną sprzedawano, mimo transformacji, Jacka piosenki „na lewo”, nagrywane z kasety na kasetę. W tamtych czasach dobrze było mieć kasety „z podziemia”. Dopiero gdy pojawiły się pierwsze kasety „Pomatonu”, łatwiej było nad Jacka twórczością zapanować.

Gdy poznałem Jacka, to był to dorosły syn swoich rodziców, który wraca po wielu latach nieobecności, więc był przez nich witany i goszczony jak syn. Pan Janusz i mama Jacka mieli swoje odrębne światy. Wspólnotę stanowiło malarstwo. Ona miała swoją pracownię, on swoją. Rozchodzili się do swoich światów: byli specyficzną rodziną. Ciężko to ocenić. To był taki dom, w którym, być może, tata nie grał codziennie w piłkę z synem, a mama nie piekła pierniczków, ale w zamian za to dali mu przestrzeń pełną sztuki, która otaczała go na co dzień i która go ukształtowała. Jacek miał na to czas, ponieważ był wychowywany inaczej niż zazwyczaj dzieci. Miał duże poczucie wartości, nie był zakompleksiony właśnie dzięki wychowaniu przez rodziców. Gdybyśmy prześledzili związki artystów współczesnych i zbadali, kto z nich ma tak zwany normalny dom, to te wskaźniki z pewnością by odbiegały od normy. Rodzice wiele z Jackiem rozmawiali. Gdy poznałem pana Janusza, to był to ojciec bardzo zainteresowany sprawami syna i pomagający mu. Ale Jacek miał też kontakt z takim bardziej tradycyjnym domem, właśnie z pierniczkami, obiadkami i dbaniem o wszystko, co dotyczyło codziennego życia. Tę rolę wypełnili jego dziadkowie ze strony mamy. Jacek zawsze z sentymentem i ciepłem mówił o dziadkach. Pamiętam taki obrazek: raz poszedłem z Jackiem do nich. Zobaczyłem babcię, która go wita, jakby Jacek dopiero co wrócił ze szkoły, a nie był 30-letnim mężczyzną, wracającym z wielkiej Europy po wielu latach. Przywitali go serniczkiem, herbatką. Później, gdy sam do nich przychodziłem, zawsze mnie tak witali. Miałem poczucie, jakbym to ja był ich wnukiem. Oni potrzebowali wiadomości o Jacku. Jacek, ponieważ pozostał w Paryżu w 1981 roku, pozostawił w Polsce za sobą czas dziecięctwa, niefrasobliwej młodości. Gdy wrócił w 1990 roku, był już innym człowiekiem, niż gdy wyjeżdżał w roku 1981. Na emigracji skończyły się sentymenty typu co u mamy, co u taty, co u babci i dziadka, bo nie było możliwości kontaktu z nimi. On musiał przewartościować wartości i jakoś w nowej dla siebie sytuacji się odnaleźć. Sytuacja, że był postrzegany jako bard ze zniewolonego kraju, powodowała, że na emigracji stały za nim zawsze jakieś cztery rzędy ludzi. Nagle znalazł się w takim tłumie, w którym najtrudniej odnaleźć samego siebie. To powodowało ucieczkę w alkohol i funkcjonowanie w złudnym świecie. Był odcięty od rodziny, co musiało być dla niego trudne. Jacek to był niezwykły wrażliwiec; facet, który czytał wszystko, miał wiedzę ze wszystkich dziedzin sztuki i mówił o tym w taki sposób, że we mnie do dzisiaj tkwi poczucie, że nigdy nie osiągnę nawet cząstki takiej doskonałości, jaką on miał. Jacek obejrzał wszystkie obrazy, jakie są możliwe do obejrzenia, ale, co jest najważniejsze, nad każdym się zastanowił. Nie tylko zobaczył, ale zinterpretował i wyciągnął wnioski. Tę wiedzę zdobył w domu, gdzie były dostępne wszystkie albumy i tym nasiąknął. Również dość łatwo historia mu się poukładała w jakiś ciąg logiczny i nie była dla niego nudną opowieścią, jak dla większości z nas. Nikt tak jak Jacek nie połączył literatury, sztuki i historii w jeden spójny, zrozumiały dla odbiorców i atrakcyjny w formie świat krótkich, mądrych, esencjonalnych do każdej prawie sylaby utworów słowno-muzycznych, czyli piosenek. Obrazy to były zajawki pewnych światów, a że miał niezwykły dar łączenia słów w pewne ciągi, to pisał piękne wiersze. Czasem dopiero gdy zobaczyłem obraz, mogłem zrozumieć Jacka tekst. Ale częściej bez tekstu Jacka nie zobaczyłbym na obrazie nawet połowy tego, co pomagał dostrzec jego wiersz. Okazywało się, że on niezwykle dokładnie opisywał obraz, jednocześnie go interpretując. Jacek był wrażliwy, pracowity i miał talent. Był płodny twórczo. Jemu sprawiało przyjemność napisanie piosenki! Jacek, jak miał fazę, to siadał i pisał swoje piosenki jak listy. My też pisaliśmy listy, ale po parę razy na brudno, zanim przepisaliśmy na czysto [uśmiech], a Jacek od razu pisał na czysto. Jacek napisał rano, gdy byłem w Monachium, utwór „Jan Kochanowski”. Wziął słuchawki, coś tam sobie mruczał i gdy się obudziłem, powiedział, że coś mi zaśpiewa. Był tak pomysłowy i pracowity, że gdyby go troszkę nie hamować, to mógłby dostarczać co roku ze dwie płyty do wydania. Oczekiwano od niego wiele, czym on był zmęczony. Często mówił, że nie chce być żadnym bardem, że jest po prostu poetą. Miał świadomość, że ludzie go sobie trochę przywłaszczają, to tu, to tam, a w tym wszystkim nie dają mu miejsca dla niego samego. Mówił, że używają jego i jego piosenek w swoich sprawach, a przecież on chciał być przede wszystkim poetą. Z Jackiem czułem się w rozmowach partnersko i tak traktował ludzi, ale jednocześnie ludzie czuli przed Jackiem respekt – przed jego geniuszem, wielkością. Nie podejmowali z nim dyskusji, bo nie mieli żadnych szans. Skupiałem się tylko na tym, że ogarniam Jackowi pakiet pewnych spraw, których on sam nie jest w stanie zrobić. Miałem przestrzeń, w której mogłem mu pomóc, a on to doceniał. To były kwestie organizacyjne, dotyczące jego twórczości. Starałem się nie obarczać go jakimiś drobiazgami. Czułem w paru sytuacjach misję, że muszę dla takiego faceta zrobić coś, czego on nie był w stanie zrobić sam.

(źródło: K. Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)

Kontakt