Aktorka, wokalistka. Przez wiele lat Zbigniew Łapiński był jej akompaniatorem, realizującym z artystką programy koncertów w latach 90. XX wieku:
(fot. archiwum Ewy Błaszczyk)
Znamy się ze Zbyszkiem Łapińskim wiele lat. Nasza współpraca zaczęła się około 1985r., więc łatwo policzyć, ile minęło już czasu i trwała niezmiennie do Zbyszka udaru w 2005r., a obecnie w nieco innej formie możemy współpracować z uwagi właśnie na skutki poudarowe. Na początku lat 80. XX wieku pojawiła się moda, jeśli tak to mogę określić, na piosenkę poetycką. Moda w znaczeniu pozytywnym: ludzie odczuwali potrzebę, by w kontakcie ze sztuką otrzymywać właśnie taki rodzaj refleksji i w takiej formie. Określenie „piosenka poetycka”, łączące się później także z pojęciem „piosenka aktorska”, w pewnym momencie zaczęło oznaczać środowisko ludzi, którzy spotykali się na takich koncertach jak te przygotowywane podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie czy też „Spotkań Zamkowych” w Olsztynie. Piosenki, które wówczas wykonywałam, towarzyszyły mi również później i w naturalny sposób po jakimś czasie układały się w recital. Zaraz po szkole współpracowałam z kabaretem „Pod Egidą”, później między innymi z Tomkiem Bajerskim w „Ateneum”, z Januszem Bogackim, z Laco Adamikiem, Jurkiem Satanowskim i właśnie ze Zbyszkiem. Gdy tak wracam myślami do tamtych czasów, czyli lat 80., to widzę, że przecież ważnym elementem życia artystycznego były takie projekty, jak współpraca z Wiesławem Saniewskim przy „Nadzorze” i innych filmach czy rola w „Zmiennikach” Barei (1985–1986), ale niezależnie od wszystkiego, blisko mnie był mój intymny nurt muzyczny, który mogłam realizować właśnie poprzez współpracę z takimi twórcami jak Zbyszek. Zawsze mam przy sobie te moje „śpiewane rzeczy”, które są bliskie mojemu ciału, mojej duszy, dlatego do nich wracam, równolegle do ról w teatrze czy w filmie. Widzisz, za rolą w teatrze mogę się schować, ukryć, natomiast w piosence już nie. Tam jestem „ja”, ponieważ wybieram takie teksty do zaśpiewania, które sama mogłabym sobie napisać. Zawsze miałam wielkie szczęście do kompozytorów, jak choćby Jerzego Satanowskiego czy Zbyszka Łapińskiego, a także do tekściarzy czy poetów: Agnieszki Osieckiej, Jonasza Kofty, Jacka Janczarskiego. Wiele z nimi rozmawiałam, a potem powstawały takie piosenki, w których mogłam wyrazić siebie. Zazwyczaj, zanim powstała piosenka, moi przyjaciele siedzieli u mnie w domu albo na przykład Jonasz zarządził jakieś imieniny, podczas których była taka burza emocji, rozmów i refleksji, że powstała z tego „Nerwica w granicach normy”. Albo z Agnieszką siedzimy i rozmawiamy, mówię jej: „Wiesz Agnieszka, żeby to było takie do faceta, do kraju, do Boga... i powstało „Nie żałuję”. Jeżeli nie znajdę lepszej piosenki, która odnosi się do czegoś ważnego dla mnie, to zostanę z tą, która już powstała i jest dobra. Tak jest z „Orszakami” na przykład. Szukam czegoś takiego, co jest najbliżej ciała, co zgadza się z jakąś fazą mojego życia. Kompozycja też jest intymnym kawałkiem twórczości. Emocja, wyrażona w muzyce, musi być bardzo wysublimowana, aby ją zrozumieć. Bywa, że artyści „zamawiają” utwór, ale wówczas zdarza się, że powstaje coś takiego zewnętrznego, więc tego typu piosenka nie może być przeżyta, lecz tylko wykonana, odrobiona, jak słupki w matematyce, które trzeba policzyć. Przecież czujemy w odbiorze, gdy coś płynie z trzewi, z wnętrza, z prawdziwych przeżyć. Przygotowując recital, poświęcam mu wiele uwagi, ponieważ wiem, że taki program powstaje raz na kilka lat i musi wynikać z moich wewnętrznych przeżyć i potrzeb emocjonalnych. Bardzo starannie dobieram piosenki, które chcę wykonać na scenie. Niektóre z nich są ze mną przez wiele lat, ponieważ jeśli odnoszą się do czegoś ważnego w życiu, a w moim przekonaniu nie powstało nic lepszego, bardziej wyrazistego na ten temat, to po co mam wymieniać piosenkę na inną? Takie ważne piosenki powstawały także we współpracy ze Zbyszkiem. Wspólnie zrobiliśmy dla TVP „Tam, gdzie nie widać oczu” w reżyserii Magdy Umer (także wraz z Jurkiem Satanowskim). Wcześniej z Jurkiem właśnie przygotowaliśmy recital „Nie żałuję”, w którego realizacji Zbyszek brał udział. Bardzo dużo jeździliśmy wówczas po Polsce, dużo graliśmy w rozmaitych kombinacjach muzyków – i w szerszym składzie i zawężonym... I we Wrocławiu, i w Olsztynie... wspólnie spędziliśmy kawał życia.
Zbyszek zawsze miał niesłychane wyczucie klimatu, więc zwracał uwagę i na światło, i choćby na stroje... Zbyszek ma oko nie na kawałek czegoś, tylko na całość. Jego trzeba zaczarować całością, bo on lubi czary: aby w czymś był i nastrój, i światło, i aranżacja postaci. On ma duże wyczucie formy, wręcz bawi się formą. Jak wszystko się zadzieje, a on to zobaczy, a przede wszystkim poczuje, to i on będzie współgrał z całością, czyli odpowiednio siedział, poruszał się i pewnie się odpowiednio ubierze. Podobnie jest w życiu: Zbyszka trzeba zaczarować klimatem życia, kolorami emocji, które on bardzo uważnie wychwytuje.
To jest właśnie empatia u artysty, taka ciekawość drugiego człowieka, z której wynika, że tylko ja-artysta wiem, co jest w drugim człowieku i czego on ode mnie oczekuje. Zbyszek robi to doskonale. Oboje mamy dosyć wysoko ustawione poprzeczki i chcemy, aby coś było zrobione na takim poziomie, jakiego oboje oczekujemy; wiemy, czego chcemy. Muzyka Zbyszka jest taka, jak Zbyszek: pełna nostalgii, melancholii, wrażliwości. Wystarczy, że posłucham, jak on gra „Ja nie odchodzę, kiedy trzeba”: można tam dostrzec ten rodzaj ciszy, pauzy, zaczekania... żeby słowo wyprzedziło muzykę, by nie stwarzać sytuacji, że idzie ono za dźwiękiem. To są ważne niuanse, niezwykle cenne, ponieważ mają znaczenie, a może na nie zwrócić uwagę przy tworzeniu utworu tylko ktoś wrażliwy na tę sztukę. Mniej jest u Zbyszka w muzyce jakiejś figlarności i poczucia humoru, a więcej wrażliwości, romantyzmu. Myślę, że jemu coś takiego się podoba, co oni stworzyli we trójkę, a mianowicie pewna wartość. Zbyszek lubi, jak coś ma wartość. Zawsze widziałam, że go irytowało choćby „Mydełko fa”, czyli taki rodzaj plastikowego świata. Wówczas on się denerwuje i potrafi zrobić się nawet nieprzyjemny. Natomiast jeśli powstaje coś wartościowego, co powoduje, że zaczynamy się wzruszać, Zbyszek to akceptuje i szanuje. To daje perspektywę fajnej roboty. Jak ona się zaczyna, to nic nie jest oczywiste, natomiast gdy się rozpoczyna budować, to zawsze wychodzi coś, czego szukamy. Gdy już wiemy, o co chodzi, wtedy najbardziej smakuje.
Moje myślenie i odczuwanie w sztuce jest impresjonistyczne. Mam taki właśnie impresjonizm w sobie. Najpierw pojawiają się jakieś barwne „plamy”, ponieważ myślę obrazami, zamkniętymi w klimacie piosenki. Gdy śpiewam sobie na luzie i nagle się zamyślę, to potrafię połączyć kilka piosenek i nawet o tym nie wiem. Im bardziej poruszam się po emocjach, tym bardziej właśnie te emocje czy nastroje mam w sobie. A u Zbyszka emocje są. To jest bardzo istotne. On się i wkurza w muzyce, i jest niezwykle delikatny, taki wręcz czuły. Zbyszek tak nabrzmiewa, tak się skrada i w pewnym momencie następuje wybuch różnych emocji. Z tego wynika wielka frajda, bo to niesamowicie wpływa na drugą osobę. Wiesz, jeśli się coś robi, a ten drugi artysta nic nie widzi, nie odczuwa naszych emocji, nie przeżywa ich razem z nami, to takie współtworzenie sztuki nie ma sensu. Ale jak się wspólna praca zazębia, to jest bardzo twórcze, wyzwala też odwagę w poszukiwaniu nowych rozwiązań. Taki rodzaj spełnienia w sztuce widzę przy współpracy ze Zbyszkiem, który doskonale rozumie moje potrzeby. Gdy słucham muzyki, wczuwam się, wchodząc w środek. Długo „naśpiewuję” piosenkę. Nigdy nie śpiewałam całej Osieckiej albo Przybory na jakiś temat, tylko wybierałam jakąś historię, gdzie są odpowiadające mi emocje. Opowiadałam coś bardzo osobistego, dzięki czemu powstawał nie koncert czy recital, ale coś w rodzaju teatru piosenki, bo czasem też zdarzało mi się mówić piosenkę.
Zauważyłaś, dlaczego Zbyszek robi nastrój? Bo muzyką podkreśla sens tekstu. Bardzo trudno mi o tym mówić, ponieważ nie ma takiego języka, który wyraziłby myślenie muzyczne słowami. Słowa nie są ważne w mojej współpracy z kompozytorem. Chodzi o to, żeby się jakoś porozumieć, aby trafić w sedno emocji, które są nienazywalne w gruncie rzeczy.
Chodzi mi przede wszystkim o to, aby był w tym, co powstaje, jakiś nastrój, czy emocja, którą chcę poczuć. Jak ją poczujemy wystarczająco, to aby się nią nie znudzić, można się wycofać w coś innego. Zbyszek proponuje bogactwo przeżyć, zarówno w muzyce, jak i w sposobie akompaniowania, ale on musi być czymś zaczarowany. To wynika z jego osobowości. Jesteśmy pod tym względem podobni: jeśli coś jest mechaniczne, z marszu trochę, takie plastikowe, to nie jesteśmy niczym trafieni, nie znajdujemy się w żadnym stanie duchowym. Zbyszek, aby tworzyć, musi być w stanie duchowym, bo wtedy zaczyna w nim iskrzyć, wnętrze nabrzmiewa nastrojami, barwami. I załóżmy, że już jesteśmy na tym poziomie, to wtedy Zbyszek, tworząc muzykę, jest podniesiony na jakiś wyższy poziom; znajduje się gdzieś tam w swoim świecie, tam odpływa. Natomiast akompaniując, Zbyszek nie zamyka się w swoim świecie, tylko otwiera na całość tego, co go otacza: na wykonawców wokalistów, muzyków, na publiczność, na klimat miejsca i okoliczności. W jego akompaniamencie można wyczuć puls emocji, które oddają jego odczuwanie tego, co go otacza, bo przecież Zbyszek ma swoją wrażliwość, która powoduje, że on się odpowiednio do całości układa. Jestem przekonana, że on w zależności od sytuacji również siada inaczej, inaczej porusza palcami.
Zbyszków jest dwóch. Pierwszy to Zbyszek prowadzący samochód, idący do sklepu albo walczący o swoje w tak zwanej szarej codzienności. A potem nagle, gdy on się wspina na poziom swojej sztuki, to dopiero jest wirtuozeria emocji, subtelności i smaku. Wydaje mi się, że Zbyszek nie chce, nie akceptuje tego szarego życia. Uczestniczy w nim, w różnych życiowych przepychankach, bo nie ma wyboru, ale jego prawdziwe życie dopiero zaczyna się na tym innym poziomie, na którym jest wyższa, bardziej wymagająca płaszczyzna mówienia o emocjach, o tym, co nienazywalne. On się wtedy bardzo zmienia, staje się innym człowiekiem. Ma w sobie dużo melancholii. Mnie się wydaje, że Zbyszek bardzo jedzie na emocji i na nastroju, gdyż tu się kreuje wyobraźnia, wszystko się otwiera, tylko czary muszą być. Zbyszka wiele rzeczy irytuje i bardzo go ludzie irytują. Jak on jest skupiony na czymś, a ktoś tego nie widzi, to go to drażni... wiesz, to tak wygląda, jakby go wtedy jakieś niepokojące robaczki obchodziły, jakieś frędzle! [uśmiech]. Więc on traci cierpliwość, a to nie jest dobre dla niego, bo on lubi taki oddech, taką swoją harmonię. Każdy hałas, każda głupota go porusza, doprowadza do szału. Aby Zbyszkowi ktoś nie przeszkadzał, to musiałaby to być osoba, która go zrozumie, która będzie się poruszała w jego życiu na paluszkach, subtelnie. Potrzeba by było kogoś, kto ma podobną wrażliwość jak on; kto albo się wczuje w świat jego myśli, wyobrażeń i fascynacji i się temu poświęci, albo robi to samo, czyli tworzy sztukę, ale na tyle ten proces czuje i rozumie, że można się wymieniać wrażeniami. Ja na przykład miałam tak z moim mężem. Jak on się zamykał w gabinecie, to wiedziałam, że dotyka go właśnie rodzaj histerii przed pustą kartką i teraz takie rzeczy jak dom czy dzieci w ogóle go nie zajmują, są w tym momencie czyjąś sprawą, nie jego. Ale on także doskonale mnie rozumiał, rozpoznawał we mnie emocje. Wiedział, że gdy jestem przed premierą, mam stany różnego napięcia, więc „zdejmował” wtedy ze mnie wszystko. I nie trzeba było o tym mówić czy cokolwiek tłumaczyć. Bo, widzisz, nie zawsze można rozmawiać o tak intymnych stanach, druga osoba powinna to wyczuwać, jak tworzenie czy przeżywanie sztuki. Na przykład wyobraź sobie, gdy siedzę w garderobie z różnymi ludźmi i przychodzi nagle taki moment, że coś się we mnie zmienia... ludzie dalej chcą gadać ze mną o czymś, a ja jestem już gdzie indziej. Bardzo mi teraz brakuje mojego męża, ponieważ on doskonale wyczuwał ten moment i wtedy zabierał wszystkich z garderoby, by pozwolić mi zostać samej. Myśmy się wymieniali, uzupełniali i dopiero z nas obojga można było stworzyć pełen obrazek. Wydaje mi się, że artysta może być tylko z taką osobą, która to wszystko bardzo, bardzo rozumie. Bo w innym przypadku musi dojść do konfliktu. Wyobrażam sobie Zbyszka w jakiejś sytuacji codziennej, która go irytuje albo w jego funkcjonowaniu w tak zwanej szarej rzeczywistości. Jeśli osoba, towarzysząca mu w życiu, również będzie myślała podobnymi kategoriami, co cały ten nieakceptowalny przez Zbyszka świat, to on będzie po prostu wobec takiego dysonansu oczekiwań bardzo agresywny. Zbyszek musi robić to, co kocha, co czuje. W ogóle ludzie powinni robić to, co kochają, bo od prawdziwych pasji po prostu nie da się uciec. Ale jeśli taka osoba, jak Zbyszek, zmusi siebie do życia, którego nie akceptuje, bardzo siebie krzywdzi. To jest straszna jakaś kara, a przede wszystkim jest to po prostu głupie, żeby kogoś lub samego siebie pchać w kierunku, którego ktoś nie chce, ponieważ wówczas człowiek skazuje siebie lub kogoś na powolną śmierć, na jakąś wieczną frustrację.
Zbyszek jest apodyktyczny, ale jednocześnie bardzo logiczno-matematyczny przy tym artystycznym fruwaniu. Jeśli więc zobaczy i uzna, że coś jest priorytetem i jeśli temu przyzna rację, to swoje jakieś wyobrażenia o czymś potrafi schować w kieszeń. Ale musi być do tego przekonany – daje się przekonać, jeśli w czymś jest logika. Jak on widzi, że coś ma sens, na przykład podczas pracy nad piosenką, to nawet jeżeli on ma wtedy ochotę kompletnie na coś innego i zrobiłby to inaczej, to może przyjąć do wiadomości, że to nie jest jego piosenka, tylko czyjaś, więc akceptuje proponowaną inność. To świadczy o szacunku do porządku, tak bym to nazwała. Wiesz, zauważyłam, że u ludzi muzyki ta muzyka jest w mózgu ulokowana gdzieś blisko logiki... a jednocześnie z tego wyfruwa się szybko w abstrakcję. Jest w tym jakaś organizacja i potworna siła: nutka, nutka, kreska taktowa i koniec. W Zbyszku też jest taki rodzaj porządku. Wyobrażam sobie życie Zbyszka na przykład z jakąś kapryśną kobietą... polecą wióry! Zbyszek musi mieć przy sobie osobę pełną zrozumienia dla jego duszy artystycznej, tego specyficznego sposobu myślenia i akceptacji jego uporządkowania. Przy Zbyszku wyobrażam sobie kogoś, kto opiekuje się nim, mimo że to on wiedzie prym, prowadzi ich życie. Ale jej to nie przeszkadza, ponieważ skoro uwielbia to, co on robi i uważa, że to jest najważniejsze na świecie, dobrze się czuje przy nim takim właśnie, a nie innym, w klimacie jego muzyki i wrażliwości. Taka osoba musiałaby rozumieć tę jego potrzebę bycia ze sztuką sam na sam, musiałaby akceptować to, że on ma swój świat, że muzyka jest największą pasją w jego życiu. Gdy myślę o Zbyszku, to właśnie widzę kogoś, kto jest bardzo wymagający, taki wręcz okopany. Jeśli ktoś wejdzie do tego jego życia i świata, to musi umieć się zachować, aby nie naruszyć pewnych ustalonych reguł, a przecież osobie obcej trudno jest tak od razu poczuć istotę Zbyszka myślenia, dlatego też przez przeważającą część życia Zbyszek jest sam. Mówię teraz o jego życiu prywatnym. Natomiast wtedy, kiedy Zbyszek pracuje na scenie, to już jest Zbyszek wyekspediowany do zrobienia czegoś, więc jest to już inny Zbyszek. On wtedy bierze pod uwagę aspekty, które wiążą się z pracą, wchodzi w ten porządek pracy, także pracy na rzecz innych wykonawców, do czego on się musi, ale także chce dostosować. To jest taka właśnie u w a g a, którą on od siebie daje, ale także tego wymaga od innych. Natomiast w życiu prywatnym jest trochę inaczej: on to jest on – człowiek zdolny do takiego zaczarowania, do zachwytu, bez względu na to, czy się ma lat siedem, czy też siedemdziesiąt... Wtedy w Zbyszku jest dużo empatii, wyobraźni, ale też właśnie kogoś takiego, kogo można łatwo zniechęcić czy zranić. Jak mu tak pstryknie coś i on uświadomi sobie, że coś jest nie tak, to będzie trudno z niego to wymazać i pozbyć się tego.
(źródło: K. Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)