Dariusz Łapiński

(wspomnienia o Zbigniewie Łapińskim z książki K. Walentynowicz „Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą” 2015r.)

(fot. Paweł Słomczyński)

Jesteś synem Zbigniewa Łapińskiego, wybitnego pianisty, kompozytora, akompaniatora, aranżera... Nie przytłacza cię to? Sam jesteś muzykiem. Wobec tego, czy świadomość talentu ojca tobie pomogła w rozwoju artystycznym?

Dla mnie to jest ułatwienie i zawsze było. Gdy rodzic jest kreatorem muzyki, to obcowanie z nią, jej tworzenie jest dla dziecka oczywistością. Co dzień stykałem się ze światem, do którego inni z racji wykształcenia czy wychowania nie mieli dostępu. Było oczywiste, że muzyka jest, że można ją tworzyć, ma różne kolory, odcienie... Nie było jednak tak, że ja miałem ciąg do muzyki, bo „tata grał”. Przeciwnie, to była pewna oczywistość jego życia, a dla mnie naturalne środowisko, w którym się wychowywałem. To mnie otaczało i stanowiło mój świat. Ciąg do muzyki nie pojawił się nawet w szkole muzycznej, gdy poznawałem swój pierwszy instrument – wiolonczelę. To się zmieniło dopiero, kiedy usłyszałem „Błękitną rapsodię” w wykonaniu Andrzeja Ratusińskiego pod batutą Kazimierza Korda, a potem „Gwiezdne wojny” Johna Williamsa w interpretacji Varujana Kojiana. Do dziś pamiętam, jak słuchałem tych nagrań godzinami. Estetyka orkiestrowa była inna od tego, co grał Tata i tego, z czym spotykałem się w szkole. A mogłem słuchać tylko tego, co znajdowało się w najbliższym otoczeniu. Nie było wtedy internetu. Tym najbliższym otoczeniem była poezja, kompozycje Taty, kompozycje Jacka i Przemka, kabaret. Gdy poszedłem do szkoły, aby nauczyć się obsługiwać wiolonczelę, grałem „Pije Kuba do Jakuba” i „Pojedziemy na łów”, nieco później skromne cytaty muzyki klasycznej Nauka muzyki, rozpoczynająca się od takiego repertuaru, nie była czymś porywającym. Muzyczny świat Taty był mi bliższy – wiele lat później stał się moim światem, lecz dopiero Gershwin i Williams sprawili, że o muzyce zacząłem myśleć poważniej. Z początku nie traktowałem kontaktu z instrumentem jako rodzaju przymusu. Są zdjęcia, które w naszej rodzinie mają już status klasycznych fotografii, kiedy Tata trzyma czteroletniego mnie na kolanach, siedząc przy pianinie. Mam też zdjęcie, kiedy siedzę przy pianinie sam i jestem uśmiechnięty od ucha do ucha. Natomiast z rozpoczęciem szkoły, kiedy trzeba było ćwiczyć gamy, to walka rozgorzała na dobre. Ćwiczenie gam jest koszmarne, a w przypadku wiolonczeli koszmarne do potęgi... Walka o niećwiczenie była epickim pojedynkiem między mną a światem. Niestety, gamy były nieodłącznym elementem nauki w domu, wymagano ich w szkole. To było bolesne nie tylko dla mnie, ale i dla wszystkich wokół, łącznie z sąsiadami. Tata w tym okresie we współpracy z Mamą pilnował mnie i angażował mocno. Próbowałem nie ćwiczyć, jak tylko mogłem, ale ponieważ niewiele mogłem, dużo ćwiczyłem...

Nie da się chyba tego zrobić dziecku bezboleśnie?

Da się. Dzisiaj pewna elastyczność w wychowaniu dziecka zdaje się być oczywista, ponieważ aby liczyć na jego sukces w życiu dorosłym, trzeba rozwijać w odpowiednim czasie jego naturalne talenty. Wychowywałem się w czasach innych oczywistości, gdy wiadomo było, że jeśli pójdę do szkoły muzycznej i ją skończę, to „będę artystą”. Nie o indywidualne talenta wtedy chodziło, ale o fach. Taką w każdym razie filozofię pamiętam z domu. W 1989 roku ten system edukacyjny zaczął ulegać przewartościowaniu, a gdy kończyłem Akademię Muzyczną, stary model już się nie sprawdzał. Jedno co się nie zmieniło, to że edukacja muzyczna i obcowanie z muzyką uwzniośla i kształtuje intelekt. Nie każdy musi wybrać taką drogę dla własnego rozwoju. Jednak muzyka otwiera umysł na tak niesamowite sfery wyobraźni, na estetykę sztuki w ogóle, że jeśli ktoś w swoim życiu nie ma szansy z tego skorzystać, wiele traci. Oczywiście nie zawsze z własnej winy.

Matka Jacka Kaczmarskiego była wielką orędowniczką wychowania poprzez sztukę.

Dzięki twojej książce „Mimochodem” odnalazłem w Annie Trojanowskiej-Kaczmarskiej, którą wcześniej spotkałem tylko raz w życiu, autentycznie bratnią duszę. Wydawało mi się, że obecnie kształtuje się jakieś nowoczesne podejście do wychowania dzieci, jakiego wcześniej nie było, a dowiedziałem się, że mama Jacka nie tylko stosowała podobne rozwiązania, lecz jeszcze potrafiła je nazwać, określić. Jej teorie fascynują, tym bardziej że ich efekt w praktyce to artystyczny sukces Jacka Kaczmarskiego. W czasach dzieciństwa Jacka, gdy wszystko musiało być uśrednione, wyrównane, chwała rodzicom, że oparli wychowanie syna na takiej koncepcji: wpierw poznawali jego potencjał, potem wszechstronnie go rozwijali. To nietuzinkowa i współczesna koncepcja wychowania.

Czy tata był w twoich dziecięcych oczach kimś wyjątkowym, bo występował na scenie?

Nie, dla mnie to było normalne, naturalne. Zawód jak każdy inny. Sam Ojciec nie budował autorytetu w domu na podstawie umiejętności muzycznych. Natomiast dzisiaj mam świadomość wielkości talentu Taty. Z racji wykształcenia muzycznego posiadłem narzędzia, by potrafić ocenić jego dorobek artystyczny i jest to ocena bardzo wysoka. Różnią mnie i ojca wybory na kolejnych etapach edukacji muzycznej. Tata wybrał studia techniczne, by wyrazić swój bunt, ale muzyka przyciągnęła go z powrotem. Ja się nie buntowałem, lecz poszukiwałem. Najpierw była wiolonczela, potem na studiach – kompozycja, po studiach – aranżacje, dyrygowanie, wreszcie – zarządzanie. Mój dorobek jest siłą rzeczy bardziej zróżnicowany (można też powiedzieć – rozproszony). Zapewne było to nieuniknione, na studiach bowiem miałem problemy z komponowaniem utworów na głos i instrumenty, bo głos musi podawać jakąś melodię, a ja zawsze byłem bardziej strukturalistą niż melodystą. Tata był melodystą, więc jego dorobek artystyczny to przede wszystkim piosenki. Zawsze skupiał się na melodii, a ja nie.

Wytłumacz mi tę różnicę.

Dobra melodia jest podstawą muzyki. Parametrem, który każdy słyszy i w pierwszej chwili wychwytuje. Gdy nucisz „piosenkę”, nucisz wszakże „melodię” piosenki. Natomiast jeśli chodzi o strukturę, czyli to, co mnie najbardziej interesowało w komponowaniu, to jest ta „cała reszta” poza melodią. Prowadzenie linii basowej, współbrzmienia instrumentów akompaniujących, układ akordów i barwy instrumentów. W moich utworach struktura zawsze dominowała, dlatego nie nazwałem siebie melodystą. Moje życie zawodowe stopniowo przesunęło się w kierunku organizacji wydarzeń muzycznych. To także diametralnie odróżnia mnie od Ojca, który poświęcił się tworzeniu muzyki.

Jak wobec tego sprzedać odbiorcom samą strukturę?

Nie da się. Dlatego, gdy zdarza mi się pracować nad własnymi kompozycjami, staram się tłumić swoje fascynacje. I dlatego lubię pracować jako aranżer. Dostaję wówczas od kompozytora gotową melodię, a moją rolą jest dostosowanie jej do możliwości, jakie daje zespół muzyczny, specyfika wydarzenia, wreszcie – oczekiwania producenta. Wykorzystując zespół orkiestrowy, tworzę konstrukt muzyczny pod gotową melodię. Jako artysta-wykonawca najbardziej lubię występować w roli dyrygenta i kierownika muzycznego zarazem.

Czy doświadczenia taty wpłynęły zasadniczo na twój sposób kierowania zespołem?

Nie. W tej kwestii różnimy się właściwie wszystkim. Mogę powiedzieć, że udało mi się odnaleźć własną drogę rozwoju artystycznego, co przecież może być niełatwe, gdy ma się tak utalentowanego Ojca. Tata był niezwykle muzykalny, czym imponował, a jednocześnie niezwykle wymagający, co dla niektórych artystów współpracujących z nim było zbyt trudne do wytrzymania. Tata mierzy ludzi swoją miarą, a nie każdy chce być wobec siebie tak wymagający. Różnice widać także w sposobie komunikowania się z zespołem. Ojciec, jeśli był przekonany do swojej wizji, egzekwował życzenia bezwzględnie. Jestem – chyba – bardziej otwarty na propozycje. Miałem okazję pracować z Tatą przez ładnych kilka lat, ale nigdy z powodu pracy z własnym Ojcem nie spotykały mnie jakieś ułatwienia czy profity – wręcz przeciwnie. Kiedyś Mirek Czyżykiewicz zaprosił mnie do pracy w swoim zespole, nad którym potem objął kierownictwo muzyczne mój Ojciec, czyli kolejność była taka: Mirek – ja – Tata, a nie Tata, który zabrał do pracy swojego syna i coś mu ułatwiał. To były dla mnie doświadczenia, które uczyły, że człowiek, z którym pracuję, to teraz, na scenie, nie jest moim Ojcem, tylko wybitnym muzykiem, z którym muszę, na równi z innymi muzykami z zespołu, współpracować.

Miałeś szansę kształcić się pod okiem najlepszych.

To prawda i w tym sensie tak zdobyte doświadczenie było ważne. Ale z punktu widzenia relacji Ojciec-syn lub syn-Ojciec to nie pomagało, nie mogło pomóc, ponieważ artysta to też człowiek – nie da się oddzielić naszej natury artystycznej od ludzkiej, więc jako ludzie mamy rodziny, rodzą nam się dzieci, za które jesteśmy odpowiedzialni. Natomiast dla Taty nie było wartości ważniejszych niż sztuka. To dobrze, a nawet bardzo dobrze, jeśli patrzę na to z punktu widzenia artysty-muzyka. Natomiast jeśli patrzę na to z punktu widzenia syna artysty-muzyka – to źle. Tata był tytanem pracy, a jej efekty są godne pozazdroszczenia, ale cena, jaką Tata zapłacił za takie wybory życiowe, jest niezwykle wysoka, którą mogę bez wahania nazwać ceną faustowską.Chodzi o całe jego życie. Myślę o alienacji, o udarze, samotności i rezygnacji z rodziny. Widzisz, to jest taka cena, na którą ja jako artysta nie byłem gotowy, więc nigdy się na to nie zdobyłem, a wręcz, patrząc na doświadczenia Ojca-Artysty, podejmuję decyzje dokładnie odwrotne, niż podjąłby on. Dla mnie rodzina jest wartością bezcenną. Ogromny atut, jakim jest w przypadku mojego Ojca atencja dla sztuki i to takie zaprzedanie się scenie oraz perfekcja, która jest ukierunkowana na jeden punkt, czyli na fortepian – za to wszystko zapłacił nie tylko Tata, ale i cała nasza rodzina. Małżeństwo to jest kontrakt, ale taki, który obowiązuje obie strony, więc niezależnie, czy dotyczy artystów, czy też nie, wiąże się z pewnym zaangażowaniem i koniecznością współpracy, podjęcia kompromisów. Nie można, będąc w małżeństwie, być „obok”, nawet jeśli się jest artystą. Widzisz, w przypadku Ojca te dwie wartości, czyli muzyka i reszta świata, absolutnie się nie tolerują. Wszystko zależy od tego, jaki my, artyści, mamy cel ostateczny. Dla mnie celem tym jest szczęście moich córek, gdy będą dorosłe. Nie chciałbym, aby one swojego szczęścia szukały tak długo, jak ja. Ważny jest także charakter ludzi, którzy wspólnie tworzą rodzinę. Bywa, że małżeństwa artystów są bardzo szczęśliwe, bo ludzie są świetnie dobrani. Niestety, jeśli chodzi o moich rodziców, charaktery się nie pogodziły.

Dlaczego, mimo wielkich wymagań, jakie tata stawia przed ludźmi, tak bardzo garną się do współpracy z nim?

Jego profesjonalizm, muzykalność. To jest fachowiec dużej klasy. Każdy z nas, muzyków, jest nastawiony ostatecznie na sukces artystyczny. Według takiego klucza Tata dobierał współpracowników bądź był wybierany. Współpracował z najlepszymi. Dzięki jego wielkiej muzykalności każdy się z nim dobrze czuł, nawet jeżeli droga do sukcesu była bardziej niż wyboista. Zobacz, co pozostaje w pamięci: tylko dobre rzeczy, tak już jesteśmy skonstruowani. Jako artysta Ojciec nie nawalał. Oprócz tego Tata był bezwzględnie szczery w tym, co robił, zresztą szczery jest aż do dzisiaj. Szczerość aż do bólu to jest w ogóle jego podstawowa, immanentna cecha.

Dobra przy tworzeniu sztuki?

Najlepsza. I teraz: jeżeli ktoś jest dobry w tworzeniu sztuki, zdolny, a przy tym szczery, to jest najlepsza mikstura, gdy chodzi o świat artystyczny. No i Ojciec miał tę najlepszą miksturę. Tata nigdy przy tworzeniu muzyki nie szukał rozwiązań najprostszych, co słychać zarówno w jego kompozycjach, jak i w sposobie akompaniowania. Wyczuwał innych, reagował na to, z kim pracuje. Nie tworzył w stylu swoim, czyli Zbigniewa Łapińskiego, tylko dostosowywał się do osób, z którymi aktualnie współpracował. Wrażliwy na to, z kim ma do czynienia i na teksty, które dostawał. Jednocześnie nie operował szablonami, co jest niewątpliwie wielką zaletą.


Dariusz Łapiński: Mojemu Tacie nigdy nie zależało na fetach i promowaniu własnego nazwiska. Warto jednak przypomnieć, że w 1992 r. Pomaton przyznał mu tytuł Najlepszego Akompaniatora. Zdobył norweską nagrodę Spellemann Prisen (norweska nagroda Grammy), zdobył polską Złotą Płytę, a jednocześnie zawsze był człowiekiem drugiego planu. Wszyscy kojarzymy nazwiska, takie jak Kaczmarski, Daukszewicz, Sienkiewicz, Janda, Wolski, a wszyscy oni współpracowali z moim Tatą. On, swoim akompaniamentem, dodawał im skrzydeł i to, co uzyskali, i to jak wysoko się wzbili, udało się, między innymi, dzięki niemu. Wiedzą, ile Mu zawdzięczają, jednak dla szerszej publiczności to już oczywiste nie jest, a jednocześnie Tacie na tym najwyraźniej nie zależy. To jest wspaniałe na swój sposób, zupełnie nie z tych czasów, ale wspaniałe.

Sam pomysł, żeby zorganizować koncert, wyszedł od mojego przyjaciela Michała Szolca. Michał zajął się sprawami organizacyjnymi, jak znalezienie miejsca, w którym by się to odbyło, reklamą, tortem... Ja wziąłem na siebie sprawy związane z muzyką, czyli kontakt z wykonawcami, ustalenie repertuaru i tonacji. Być może zabrzmi to trywialnie, ale osoby, które wystąpiły w koncercie, nie są łatwo osiągalne, więc trzeba było włożyć w tę część organizacji koncertu również bardzo dużo pracy. Próby odbywały się również przez Internet, Skype’a oraz przez telefon (śmiech). Jednocześnie najważniejszym zaczynem tego pomysłu było to, że Tata musi być na sali. To z założenia nie był koncert o nim, tylko dla niego. W prezencie. Goście zjechali tutaj z całej Polski, a Jørn Simen Øverli z żoną Ruth z Norwegii, specjalnie na to wydarzenie, żeby wystąpić dla Zbigniewa Łapińskiego i żeby Go spotkać. Gdyby Taty tutaj nie było, cała ta impreza nie miałaby sensu, dlatego druga gigantyczna praca, którą włożyłem w organizację koncertu, to było przekonanie Taty, że jednak warto wyjść z domu.

(cytat za: K. Walentynowicz "Poeta melodii. Biografia artystyczna Zbigniewa Łapińskiego" 2018r.)

Kontakt