Anna Streżyńska

(wspomnienia o Zbigniewie Łapińskim z książki K. Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)

Jest rok 1983, w Muzeum Archidiecezji w Warszawie odbywają się koncerty Zbigniewa Łapińskiego i Przemysława Gintrowskiego, na które przychodziłaś. Jak wówczas oceniałaś przemiany, które zachodziły w Polsce na początku lat 80.?

Byłam wychowywana przez tatę w świadomości tego, co w Polsce się dzieje. Gdy miałam pięć czy siedem lat, tata mi tłumaczył, co to jest Komitet Obrony Robotników, co to jest KPN, opowiadał, co w kraju się dzieje, oczywiście ze wszystkimi ostrzeżeniami typu: „Tylko nie mów o tym nikomu”. Wychowani byliśmy w domu w pełnej świadomości. Jak były strajki, wbrew pozorom lipcowe, a nie sierpniowe, ponieważ te wszystkie przemiany zaczęły się w lipcu 1980 roku od strajków kolejowych na Lubelszczyźnie, to mój tata będący właśnie w podróży wszedł do domu ze łzami w oczach i rozpromieniony powiedział: „Zaczęło się!” Wtedy miałam 14 czy 15 lat i zaczęłam żyć tym, co się działo wokół.

Czyli świadomy dom...

Tak, świadomy może dlatego, że moja rodzina pochodziła ze Lwowa, skąd musiała uciekać w końcu wojny. To, co zaczęło się dziać w 1980 roku, czyli jakaś nadzieja na zmiany, a potem raptowne ucięcie tego w 1981 roku, spowodowało, że takie dzieciaki jak ja nie siedziały bezradnie i nie przyjęły tego jako ciąg dalszy swojej dziecięcej historii, tylko próbowały się aktywizować. Każdy z nas robił tyle, na ile mu los pozwolił. W moim przypadku roznosiłam książki i ulotne druki, i znaczki „Solidarnościowe”, poza tym również organizowałam podziemne nauczanie historii i literatury dla części dzieciaków z mojej szkoły. Odbywało się to co jakiś czas w innym domu, w moim również. Zazwyczaj co dwa tygodnie, czasem co tydzień, jeśli były jakieś ciekawe tematy i za każdym razem w innym domu i z inną osobą, która opowiadała o literaturze lub o historii. Mieliśmy swoją skrzynkę kontaktową, która znajdowała się w najdziwniejszym miejscu, a mianowicie w Szpitalu Bielańskim u jednego z tamtejszych radiologów, wspaniałego cierpliwego człowieka. Później, jak to się już skończyło i nastąpiły pierwsze lata wolności, okazało się, że siatka osób, związanych z tą działalnością, była duża. Wiele z nich to byli znajomi rodziców lub znajomi znajomych, o czym mogliśmy dowiedzieć się właśnie po latach, więc można powiedzieć, że utworzyło się jedno środowisko, które się ze sobą znało, ale w warunkach konspiracji nikt niczego nie wiedział i nikt żadnych nazwisk nie wymieniał, niektórzy nasi wykładowcy występowali pod pseudonimami. Wówczas, gdy miały odbyć się nasze konspiracyjne spotkania, organizowałam je: obdzwaniałam albo w szkole mówiłam zainteresowanym, co, gdzie i kiedy się odbędzie.

Długo to trwało?

Samo się „wypaliło” – ludzie wyrośli, doszli do wieku maturalnego, musieliśmy się zająć swoją maturą, więc to umarło śmiercią naturalną lub, być może, inne dzieciaki to robiły, tego nie wiem. Mieliśmy także wydawnictwa podziemne, więc wiedza z nami została. Natomiast zanim to nastąpiło, jedną z naszych aktywności było branie udziału w rozmaitych demonstracjach, zebraniach o mniejszej liczbie uczestników, gdzie się słuchało piosenek Kaczmarskiego, więc siłą rzeczy zaczęliśmy szukać źródeł oraz gdzie można tych utworów posłuchać lub pobyć z ludźmi w atmosferze niepodległościowej, patriotycznej. Chcieliśmy wówczas poczuć jakąś wspólnotę, a ta twórczość nam na to pozwalała. Byłam mocno związana z kościołem Świętego Stanisława Kostki w Warszawie, a konkretnie z księdzem Jerzym, odczuwałam tę wspólnotę wyjątkowo mocno. Ksiądz Jerzy gromadził wokół siebie i swojego kościoła wspólnoty studentów, lekarzy, hutników, które pozornie były ze sobą niekompatybilne, bo stanowiły przecież różne światy, a w rezultacie doskonale ze sobą funkcjonowały, więc niedługo trzeba było czekać na straszne wydarzenia, które nadeszły w 1984 roku. Nie da się opisać uczuć po porwaniu i śmierci księdza Jerzego. Natomiast wcześniej to właśnie ksiądz Jerzy mi powiedział, że u księdza Przekazińskiego w Muzeum Archidiecezji odbywają się rozmaite spotkania, koncerty, na których dobrze bym się czuła. Poszłam tam, gdzie mogłam zobaczyć i przeżyć koncerty Zbigniewa Łapińskiego i Przemysława Gintrowskiego. Jeden z nich szczególnie utkwił mi w pamięci.

Kaczmarski znajdował się już na emigracji. Czy docierały do ciebie jego piosenki nadawane w Radiu Wolna Europa?

Oczywiście! Myśmy przede wszystkim słuchali tych piosenek: z radia i z kaset, które przemycano do Polski. Ale wiesz, jaka była jakość tych nagrań, skoro jedną kasetę słuchało i przegrywało wiele osób... Czasem prawie nic nie było słychać; właściwie słyszalna była tylko linia melodyczna i tekst, oczywiście jeśli się słuchało, mając odtwarzacz przy uchu. Ale słuchaliśmy wytrwale, uczyliśmy się na pamięć (znam znaczną część tej bogatej twórczości do dziś), śpiewaliśmy. Nie było ważne dla mnie, kto śpiewa, lecz co ma do przekazania. W tamtych czasach centrum mojego świata stanowiła poezja. Początkowo traktowałam teksty Jacka Kaczmarskiego jako bodziec do kształtowania poczucia wspólnoty patriotycznej, której tak bardzo potrzebowaliśmy. Ale gdy zaczęłam ich dobrze słuchać, to zauważyłam, że one nie są tylko patriotyczne albo tak wprost patriotyczne, jak „Rota” czy „Boże coś Polskę”, lecz dają do myślenia, a to było wyzwanie, którego każdy z nas poszukiwał. To były wyzwania dla wolnych ludzi, także wyzwania na przyszłość, kiedy tę wolność będziemy mogli realizować. Stanowiliśmy środowisko ludzi, którzy rozbierali teksty Kaczmarskiego na atomy, na części pierwsze i dyskutowaliśmy o wszystkim, co znaleźliśmy. Bardzo interesowaliśmy się historią, fascynowało nas to, że on z ułamków historii albo z wrażenia, które wywarł na nim obraz, potrafi zrobić całą opowieść, która nie tylko odtwarza jakieś wydarzenie, ale jest głęboko mądra i niesie ze sobą ważne aktualne przesłanie, co więcej, okazało się, że te teksty są aktualne do dziś. Patrzyliśmy na wartość literacką czy filozoficzną tych tekstów.

Jacka poezja była kluczowa do określenia wartości zespołu?

Oni byli ze sobą nierozłącznie związani. Nie rozpatrywało się ich w takich indywidualnych kategoriach, ich istnienie było po prostu jakimś darem Boga. Nawet zdekompletowani byli razem. Przecież znaczna część twórczości była wykonywana indywidualnie lub w parze Zbyszka z Jackiem Kaczmarskim lub Przemkiem Gintrowskim, w zależności od ich aktualnych decyzji. A jednak dziś mówimy trio, bardowie. Nie było wtedy nic, a to, co oni do nas wtedy mówili, to był wspólny, kompletny przekaz, kierowany do ludzi w naszym wieku, który nas gdzieś tam jednoczył w okresie, kiedy rodzice ani szkoła nie są już źródłem prawdy objawionej. Żal mi współczesnego pokolenia młodzieży, po którym widać, że nie ma swojego źródła tej miary. Dla mojego pokolenia ta prawda objawiona przyszła od nich. To, że byli we trzech, razem (nawet gdy Jacek Kaczmarski był poza krajem, to był „razem”), stanowiło dodatkową wartość, bo my także chcieliśmy być razem, mimo wszystkich przeszkód wynikających z życia w mniej lub bardziej nasilonym komunistycznym reżimie. Te teksty nie miały szansy mnie zaskoczyć w tej podstawowej warstwie, więc mogłam szukać w nich głębszych treści. Natomiast muzyka – to zupełnie inna sprawa. Muzyka, której autorami byli wszyscy trzej, zwyczajnie kładła mnie na łopatki. Stanowiła dodatkowy środek przekazu, bardzo trafiający do serca; malarski – to jest złe określenie, ponieważ malarze mają swoje środki przekazu, ale na pewno pobudzała wyobraźnię. Dzięki tej muzyce można było odczuć całą gamę wrażeń, związanych z tekstem, ale ona żyła samodzielnie. Mówiąc o muzyce, mam na myśli zarówno kompozycję, aranżację, jak i wykonanie w poszczególnych piosenkach. I odczułam to właśnie podczas jednego z koncertów Zbigniewa Łapińskiego i Przemysława Gintrowskiego w Muzeum Archidiecezji w Warszawie w latach 80. XX wieku. Mój przyjaciel, chłopak, z którym wtedy byłam, znał dobrze Przemka Gintrowskiego. Dziś nie jestem w stanie nawet odtworzyć, skąd go znał i jak wielka to była znajomość, ale musiała być na tyle duża, że obaj umówili się, że po koncercie będziemy mogli na chwilę z Przemkiem się spotkać i jeszcze porozmawiać. Dla mnie to było niezwykłe, że będę mogła poznać obu koncertujących, więc cieszyłam się na myśl o tym spotkaniu. Okazało się, że plan na wieczór będzie szerszy i że spędzimy jakiś czas razem z Gintrowskim przy herbacie. Oczywiście Przemek Gintrowski z moim przyjacielem poświęcili się własnym sprawom i wspomnieniom, które mnie nie dotyczyły. Znajdowaliśmy się w jakiejś bocznej salce kościoła. Usiadłam na podłodze, z boku stało pianino; byłam jeszcze pod wrażeniem koncertu. Miałam wtedy 17 lat. W pewnym momencie przyszedł Pan Zbyszek Łapiński, kompletnie nie zwracając na nas uwagi, tak jakby nas tam w ogóle nie było. Usiadł do pianina i zaczął grać. To, co usłyszałam, to nie był drugi koncert, tylko jego emocje, wylewające się spod palców. Zachowywał się tak, jakbyśmy byli dla niego absolutnym powietrzem. Ta muzyka całkowicie mnie porwała. Ponieważ nie towarzyszyła pianinu wtedy gitara, można było się całkowicie jej oddać. Moim zdaniem on improwizował. Był zatopiony w jakimś swoim świecie, poza nami, w którym znajdował się tylko on i muzyka. To była muzyka, która zmieniała się co chwila; nie można było rozróżnić zaczętych i skończonych utworów. On po prostu grał. Zawsze mówiłam, że Zbyszek rozsypuje perełki, grając, ponieważ to, w jaki sposób przebiega palcami po klawiszach, oddziałuje na wszystkie najgłębsze emocje. Byłam od niego i Gintrowskiego o połowę młodsza, a do tego bardzo nieśmiała, więc bałam się zrobić cokolwiek, co by mogło mu przeszkodzić w graniu. To, co usłyszałam, było fantastyczne. Chciałam, żeby grał, żeby nie przestał. Nawet nie miałam odwagi, aby wtedy powiedzieć, jak cudownie grał i jakie wrażenie na mnie zrobiła jego gra.

Możesz to powiedzieć po trzydziestu latach...

Po trzydziestu latach słuchania wiele razy w tygodniu jego piosenek i tej muzyki, która od tamtego momentu towarzyszy mi cały czas... Także muzyki wykonywanej przez niego, a skomponowanej przez Jacka Kaczmarskiego czy Przemka Gintrowskiego, do której dodał swój własny niepowtarzalny ślad. Ludzie mają różne przeżycia, więc różną wrażliwość – moja potrzebowała tej muzyki, która stała się dla mnie swoistą bazą, fundamentem sposobu odczuwania świata. Każdy człowiek ma jakiś taki fundament, kilka kamieni węgielnych, które pozwalają mu się potem z życiem uporać, sprostać jakimś trudnościom, które napotykamy; czasami zachować się właściwie w różnych momentach. Muzyka Łapińskiego jest jednym z takich filarów, który pozwala na zachowanie z jednej strony mocnego kręgosłupa i siły życiowej, a z drugiej – na zdobycie siły wtedy, kiedy jest nam wyjątkowo trudno. Każda z tych piosenek, których tyle razy wysłuchałam w życiu, stanowi jedność, a jednocześnie dwa równoległe dzieła, ponieważ z jednej strony jest tekst, któremu nie da się odmówić absolutnej wartości, nieporównywalnej z niczym, co zostało stworzone. Wszystkie teksty Jacka są znakomite, a teksty Zbigniewa Herberta to po prostu teksty wieszcza narodowego. Ale z drugiej strony muzyka w przypadku tych piosenek nie jest dodatkiem do tekstu, lecz dziełem samym w sobie. Muzyka, aranżacja utworu i akompaniament stanowią skończoną doskonałość samą w sobie. Akompaniament wiele mówi o nastroju pianisty, o tym, jakie uczucia przelewa w danym momencie na swoją grę. Przecież to ma znaczenie, co się z nim dzieje, kiedy gra: słucham tych nagrań i z płyt, które ostatnio były wydane, jak i starych nagrań, często trzeszczących na archiwalnych taśmach i widzę, jak różne są te wykonania.

Gdy słuchałaś wtedy jego koncertu, to jakiego człowieka zobaczyłaś?

Skupionego, zamkniętego, powiedziałabym też, że nieśmiałego... ale przecież Zbigniew Łapiński nie sprawia wrażenia człowieka nieśmiałego, kiedy z nim rozmawiamy. Na koncercie sprawiał wrażenie, jakby się czuł i dobrowolnie pozostawał tłem wobec pozostałych wykonawców, którzy, kontaktując się z publicznością, występowali w roli gwiazd. Gdy wchodził na scenę, sprawiał wrażenie człowieka, który chce powiedzieć, że on tu tylko akompaniuje...

Tylko!

No właśnie, to samo sobie wtedy pomyślałam: „Tylko”. Przecież to było „aż” przede wszystkim i mogłybyśmy znaleźć wiele określeń, które oddają prawdziwą wartość jego obecności na scenie, ale jego pokora wobec wykonawcy, śpiewającego piosenki, była wyjątkowa i to ona pozwalała mu tworzyć odpowiedni, czyli nienarzucający się akompaniament. Zbyszek z jednej strony „podnosi” wokalistę (na koncertach widać jego skupione spojrzenie, które co jakiś czas kierowane jest na wokalistę), podkreśla wymowę utworu, nawet jeśli literacko jest on słabszy, a jednocześnie nie zatraca siebie, angażuje się całym sobą i widać to na wszystkich nagraniach, że przeżywa także sam tekst i swoje uczestnictwo w koncercie. Jego gra to nie jest tło tła, tylko coś, co dodaje blasku całości. Gdy dostrzegłam tę muzykę, to mnie jednak uderzało, że on się trzyma w cieniu. A jednocześnie przecież widać, że kontakt z publicznością jest dla niego bardzo ważny, a wykonywanie tak samo istotne jak komponowanie. Słucham często „Zbroi” z „Powrotu Bardów”. To, co tam się dzieje przy fortepianie, te niesamowite akordy, dzięki którym Zbyszek oddaje niezłomność i hart ducha, akordy, które nigdzie indziej nie istnieją... one powodują, że ta pieśń to osobno wezwanie pianisty skierowane wprost do serca słuchacza. Słuchałam wielu wersji „Zbroi”, ale ta góruje nad wszystkimi. Obserwacja dłoni Zbyszka w nagraniach – a umówmy się, że nie są to subtelne paluszki – dostarcza ciekawych wrażeń, ponieważ Zbyszek ma swoje własne sposoby na fortepian, na to, żeby on ożył.

Zbyszek nie ma osobowości „cienia”.

Teraz to wiem, lecz gdy siedział tam i grał, kompletnie niezainteresowany nami, wręcz niezauważający nas, to widać było po jego grze, że on ma jeszcze dużo do zaproponowania, że koncert nie wyczerpał jego nie tyle możliwości, ile potrzeb artystycznych i emocjonalnych, wynikających z kontaktu ze sztuką. Miał taką potrzebę wylania tego z siebie. Rola akompaniatora to zarówno zarządzanie emocjami, jak i poddawanie się po części zewnętrznej cudzej koncepcji. Lecz gdy grał poza koncertem, to było to wyłącznie jego. To był jego świat zamknięty. Wyobrażam sobie, że gdyby stał na środku Marszałkowskiej w Warszawie i grał, to też nie widziałby niczego dookoła. Myślę, że ja w ogóle nie zaistniałam w jego świadomości nawet przez pięć sekund, ponieważ gdy chłopcy do niego podeszli, grzecznościowo chwilę zamienił parę słów, po czym poszedł i zniknął. Widać było, że muzyka jest całym jego światem. W momencie, kiedy on siada do fortepianu, coś się dzieje w jego palcach i wtedy następuje całkowita koncentracja właśnie na muzyce. Jest takie nagranie „Źródła”, w którym Zbyszek daje się porwać muzyce, jakby zapomniał o wokaliście; spod jego palców wylewa się źródło, a woda toczy się po kamieniach. Jacek Kaczmarski ogląda się wówczas na niego, bo nie może zacząć śpiewać. Zawsze uważałam i uważam, że Zbigniew Łapiński to jest współczesny Chopin, tylko ludzie to zauważą i zrozumieją dopiero za wiele lat. Bywa, że nie jesteśmy świadomi procesów i zjawisk, które są nam współczesne. Muzyka Zbigniewa Łapińskiego, podobnie jak muzyka Chopina, tak oddziałuje na słuchających, że wyzwala bardzo silne emocje. Zaczarowuje rzeczywistość, dlatego ucieszyła mnie wiadomość, że na płycie z kompozycjami Zbigniewa Łapińskiego mają znaleźć się utwory grane przez niego. Ponieważ dzielę się muzyką Zbyszka Łapińskiego w Internecie, to ludzie w zamian dzielą się ze mną swoją nadzieją na nową płytę.

Na płycie są także Zbyszka piosenki, wykonywane przez niego samego. Piękne interpretacje tekstów i bardzo interesujący wokal, ciepły, z tym Zbyszkowym charakterystycznym „r”...

Lubię wokal Zbyszka, jest taki normalny, nie teatralny, dzięki czemu mogę śpiewać te same piosenki bez posiadania tej sztuki [śmiech]. Bardzo lubię żartobliwą piosenkę „Akompaniator”, którą napisał Jacek Kaczmarski dla Zbyszka. W tym tekście rozszyfrował Zbyszka, ukrywającego się w roli akompaniatora, ponieważ widział jak nikt inny przez lata współpracy, że jest to artysta wielkiego formatu, a jego akompaniament to dzieło samo w sobie i „rządzi z cienia symbolami, cytatami, ideami”. Paradoks polega na tym, że z jednej strony czasy PRL-u stworzyły ich twórczość, a jednocześnie przeszkodziły choćby Zbyszkowi w zrobieniu prawdziwej kariery. Gdyby nie stan wojenny i to, co się wtedy w Polsce działo przez całe dziesięciolecie lat 80., Łapiński z pewnością zrobiłby karierę porównywalną do najlepszych kompozytorów światowych. Chciałabym to jakoś nadrobić. Muzyka Zbyszka jest bogata w to, w jaki sposób do człowieka przemawia; jakby znajdowała tajemny język pozazmysłowy, mimo że nie padają żadne słowa. Czasem „odłączam” muzykę od samego tekstu, co najlepiej mi wychodzi przy płycie „Raj”, na której chyba najbardziej słychać, czuć i widać, nie wiem, jak to określić, fortepian Łapińskiego. Podobnie jest jednak z płytami „Szukamy stajenki” i „Raport z oblężonego miasta” czy „Pamiątki”. „Wyłączam” sobie słuchanie słów i słucham samego fortepianu, nie interesuje mnie nic więcej. Gdy się słucha samego fortepianu, słychać tę komunikację między twórcą – kompozytorem i akompaniatorem, która do człowieka najbardziej przemawia. W tym graniu jest zawarty sens tego przeżycia, właśnie zakodowany w muzyce Zbyszka. Przecież jego utwory mógłby grać ktoś inny, ale to już nie byłoby to samo, ponieważ tylko wówczas, gdy je gra Zbyszek, jest komplet, ponieważ on z tą muzyką stanowi jedność. W jego wykonaniu ta muzyka żyje, jest dynamiczna, przy każdym zarejestrowanym wykonaniu inna. Tego się nie da odtworzyć. On grając za każdym razem jest w innym stanie emocjonalnym. Widać w jego akompaniamencie, z czym przychodzi w danym momencie do fortepianu: z całym bagażem swoich emocji dzisiejszych, wczorajszych i przedwczorajszych, i jeszcze zaprzeszłych; z jakimś swoim humorem i nastawieniem; z jakimiś oczekiwaniami względem tego koncertu.

Jakie znaczenie miało ich trio dla Polski?

To było coś, co podtrzymywało ducha narodowego. Kaczmarski robił to, działając w Radio Wolna Europa, Gintrowski i Łapiński – tutaj. Jednak byli jednością i zawsze ich tak widziałam. Każdy rozumny człowiek wiedział, że wybory w czasie stanu wojennego, co do tego, gdzie żyjemy, są wypadkową dramatycznych sytuacji. Ale poza tym wszystkim podtrzymywali nadzieję, pamięć, tradycję i historię; budowali nasze sumienia, kazali nam myśleć, wyciągać wnioski, nie tak jak Mickiewicz czy Sienkiewicz, którzy tylko krzepili nasze serca. Twórczość ich tria od nas wymagała i wymaga nadal, bo jest aktualna, każdy ich program nabiera teraz nowego znaczenia. To był kawał jakiejś strasznie trudnej i ciężkiej pracy nad naszymi sumieniami. Życie pokazało, że oni wszyscy potrafią komponować, tworzyć i żyć oddzielnie, wnosząc ogromną wartość do kultury polskiej, ale jak byli razem, to było najpełniejsze, a muzyka Zbigniewa Łapińskiego była tego spoiwem. Pozwalała wydobyć to, co najcenniejsze, pokazać ich w odpowiedniej oprawie. Bez niej nie było tria jako zjawiska, tworzącego w ludziach takie przeżycia. Ich trzech nie da się rozdzielić, ale dla mnie absolutnie łamiąca i jak to mówią moje dzieci, „dająca po systemie”, jest muzyka Zbyszka. Ona pozwala, abyśmy mogli sobie „wdrukować” wartości, które określają sens naszego życia.

Kontakt