Trio Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński

Zbigniew Łapiński: Losy ludzi się różnie toczą, ale zawsze najważniejszy jest człowiek, który jest cholernie interesujący przez to, że żyje inaczej, żyje po swojemu,  ma swoje sprawy… To jest takie ciekawe. Gdy losy ludzi się rozchodzą, to nie znaczy, że zapomina się o pewnych sprawach. Nie, one zawsze będą. I choćby one były  przypominane tylko od czasu do czasu, to one istnieją. Nie ma takiego człowieka, który by mógł przekreślić,  czy zetrzeć  gumeczką to, co w jego życiu było wcześniej. Nie, to istnieje.  Dziwię się tym ludziom, którzy walczą z tym, co jest w nas. Człowiek jest tak skonstruowany, że zadowolenie czerpie wtedy, kiedy robi coś dobrego dla innych, nie dla siebie. Oczywiście „Człowiek”, nie robocik, bo robocik potrafi zrobić coś tylko dla siebie. Praca z Jackiem i Przemkiem stworzyła coś takiego, co można nazwać wymaganiami kompozytorskimi, bo teksty Jacka były tak wymagające, że nie można było po Jacku napisać muzyki do każdego tekstu, który wpadł mi w ręce, a kompozycje Przemka tak dobre, że nie wypadało napisać czegokolwiek. Obaj byli genialnymi wokalistami i przyjaciółmi, z którymi chciałem na scenie występować i dla których chciałem tworzyć. (źródło: K. Walentynowicz "Poeta melodii. Biografia artystyczna Zbigniewa Łapińskiego" 2018r.)

Trio rozpoczęło aktywność sceniczną od programu "Mury" wykonywanego w Teatrze na Rozdrożu w 1979r. Wspólnie artyści nagrali płyty: do wprowadzenia stanu wojennego w 1981r. "Mury", "Muzeum", "Raj", a po 1990r., gdy była już możliwość, aby Jacek Kaczmarski mógł przyjechać z Monachium, by koncertować w Polsce, dwie płyty: "Mury w Muzeum Raju" oraz "Wojna postu z karnawałem"

(fot. archiwum Zbigniewa Łapińskiego)

Krzysztof Nowak (badacz twórczości tria, szczególnie Jacka Kaczmarskiego): Aktywność sceniczna tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński była uzależniona w latach 90. XX w. od różnych czynników. Należy pamiętać, że przez pierwszych kilka lat po 1990r. Jacek wciąż mieszkał w Monachium i cykliczność koncertów była uzależniona choćby od jego powrotów do Polski. W maju 1990r. Jacek po raz pierwszy przyjeżdża do Polski na koncerty "Live", wykonywane ze Zbyszkiem i pod koniec czerwca wyjeżdża do Monachium. Przez rok nie grają w ogóle, kontaktują się telefonicznie i przygotowują się do wspólnych koncertów z Przemkiem Gintrowskim. Jesienią 1991r. Jacek przyjeżdża na koncert Mury w Muzeum Raju, który zapoczątkowuje ich wspólną trasę koncertową. Po jej zakończeniu Jacek wraca do Monachium. W 1992r. spotykają się na próby, ale nie grają koncertów. Pracują nad nowym programem Wojna postu z karnawałem, którego premiera ma miejsce 2 listopada 1992r. w Olsztynie i zapoczątkowuje trasę koncertową, która kończy się 20 listopada 1992r. w Warszawie. I Jacek znowu wyjeżdża do Monachium. W styczniu 1993r. nagrywają płytę Wojna postu z karnawałem w studiu Polskiego Radia (S4) w Warszawie, a wiosną 1993 r. w Białymstoku rozpoczyna się druga trasa koncertowa, tym razem promująca nagraną płytę. Ta trasa kończy się w warszawskiej Operetce (dziś Teatr Roma). Trasa rozpoczyna się kilkanaście dni przed Wielkanocą, a kończy się około tygodnia po Wielkanocy. W międzyczasie jest oczywiście kilka dni przerwy świątecznej. W czasie tej trasy Jacek ze Zbyszkiem już zaczynają próby do "Sarmatii", w czym nie uczestniczy Przemek. Potem, tłumacząc się trudną sytuacją osobistą, nie pojawiał się na próbach, więc Jacek i Zbyszek pracowali nad "Sarmatią" sami. Wraz z ostatnim koncertem Wojny postu z karnawałem w Operetce warszawskiej Przemek kończy współpracę na tym etapie z Jackiem i ze Zbyszkiem. Dwaj ostatni pracują więc sami, ciągle wierząc, że Przemek do nich dołączy. Grają liczne koncerty w rozmaitych miejscach – w maju, czerwcu i na początku lipca. W końcu września zagęszczenie ich koncertów wzrasta z uwagi na kończący się sezon wakacyjny. Wcześniej, w wakacje 1993r., Zbyszek jedzie do Monachium, by od drugiej połowy lipca pracować z Jackiem nad nowym programem, Szukamy stajenki. Od września, jak już wspomniałem, znów pojawiają się w Polsce i grają liczne koncerty, głównie z programu "Sarmatia", ale także już pojedyncze piosenki z programu Szukamy stajenki: w Końskich, we Włodawie, w Lublinie, Warszawie i regularnie w piwnicy artystycznej w Górze Kalwarii. 28 listopada 1993r. w sali widowiskowej warszawskiej Riviery odbywa się pierwszy w pełni wykonany przez nich koncert Sarmatii, natomiast 8 grudnia w tym samym miejscu, ale w Sali Remontu – koncert "Szukamy stajenki". Już w grudniu rozpoczynają nagrywać płytę Sarmatia, kończą nagrania w styczniu 1994r. w studiu Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie. Wiosną 1994r. rozpoczyna się trasa koncertowa promująca płytę "Sarmatia". Jacek i Zbyszek zagrali wtedy około 20 koncertów. W czerwcu 1994r. Jacek kończy pracę w Radiu Wolna Europa i za uzyskane pieniądze wynajmuje w Polsce studio do nagrania programu Szukamy stajenki. Aranżacjami i kierownictwem muzycznym zajął się Zbyszek. Przez dwa–trzy tygodnie intensywnie pracują w studio, ale nadmierna pedanteria Zbyszka i chęć zrealizowania nagrań w stopniu doskonałym blokują skuteczność nagrań w czasie, który był zaplanowany. Z tego powodu nagranie płyty kończy się fiaskiem i wielką awanturą między Jackiem i Zbyszkiem, po której Jacek incydentalnie jedynie gra ze Zbyszkiem wspólne koncerty. Jacek bardzo chciał zarejestrować program Szukamy stajenki w wersji, którą już przygotowali, ale ponieważ Zbyszkowi ciągle wydawało się, że to jeszcze nie jest na tyle doskonałe, aby można było całość nagrać na płytę, w grudniu 1994r. Jacek organizuje dwa koncerty w Teatrze Małym, w których biorą udział wszyscy muzycy, również Zbyszek, i nagrywa koncerty, tłumacząc mu, że nagrywają wersję roboczą. Koncerty odbywały się dzień po dniu i każdy z nich został zarejestrowany, jak to Jacek tłumaczył Zbyszkowi, aby mieć wersję roboczą. Dzięki temu zachowała się ta wersja programu, nad którą wtedy pracowali. W zasadzie od lipca 1994r. Jacek występuje sam. Co prawda jesienią 1994r. odbywa się koncert tria w Paryżu, a 14 i 15 grudnia 1994r. w Teatrze Małym wspomniany koncert "Szukamy stajenki", ale są to incydentalne wydarzenia. Na początku 1995 r. Jacek pisze program Pochwała łotrostwa w Śmiełowie niedaleko Poznania i przygotowuje się do koncertów indywidualnych promujących te piosenki. Na przykład w czerwcu 1995r. Jacek wykonuje Pochwałę łotrostwa w Piwnicy pod Baranami w Krakowie. Na przełomie lipca i sierpnia 1995 r. wraz z żoną Ewą i córką Patrycją wyjeżdżają do Australii, gdzie przebywa nieprzerwanie do jesieni 1996r., kiedy to przyjeżdża do Polski na koncerty Pochwały łotrostwa. Wtedy też, jesienią, w Teatrze Dramatycznym w Gdyni poznaje swoją późniejszą towarzyszkę życia, Alicję Delgas. Ponownie wraca do Australii, pisze program Między nami, w 1997r. znowu w Polsce prezentuje swoje nowe piosenki na indywidualnych koncertach. Na początku 1998r. nagrywa w Polsce płytę Między nami. W listopadzie 1998 r. gra ze Zbyszkiem koncert z okazji uzyskania przez płytę "Krzyk" statusu Złotej. Trzeba przypomnieć, że płyta winylowa "Krzyk", nagrana w 1981r. przez Jacka i Zbyszka, nie została wtedy rozpowszechniona z uwagi na sytuację w kraju. Dopiero w 1990r. Polskie Nagrania wydały nagrany w 1981r. materiał, a krótko po 1990r. Pomaton wydał płytę CD "Krzyk". Od początku lat 90. XX w. do 1998r. płyta uzyskała status Złotej, stąd koncert Jacka i Zbyszka, podczas którego wręczono im te płyty. W pierwszej części koncertu Zbyszek i Jacek zagrali i zaśpiewali piosenki z Krzyku, natomiast po przerwie odbył się koncert Przemka Gintrowskiego, któremu towarzyszył Adam Sztaba. 23 grudnia 1998 r. Jacek indywidualnie grał koncert w warszawskiej Harendzie. Wtedy przyszedł tam Zbyszek i zaproponował Jackowi, że chciałby zagrać koncert razem z nim. Jacek powiedział wtedy, że nie ma dla Zbyszka przygotowanego honorarium, ale Zbyszek nie chciał honorarium, chciał zagrać z Jackiem. I tak się stało. Zagrali wtedy obaj piękny koncert. W 1999 r. 12 i 16 września odbyły się ostatnie w Warszawie koncerty całego tria zatytułowane "Wieczór trzech bardów", zorganizowane przez Adama Borowskiego. W tym samym roku zagrali jeszcze w Krakowie, we Wrocławiu i w Gdańsku. Ostatni raz we trzech zagrali 13 grudnia 1999 r. w Sali Kongresowej. W 2001 r. Jacek zagrał jeszcze kilka koncertów z Przemkiem Gintrowskim, w tym koncert z okazji jubileuszu 25-lecia działalności scenicznej Jacka we wrześniu 2001 r. Ostatni raz Jacek i Przemek wystąpili w Wołominie 16 grudnia 2001 r. Zawsze na tych wspólnych koncertach każdy z nich grał sam po kilkanaście swoich piosenek, a potem wspólnie grali: "Requiem rozbiorowe", "Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego", czy "Epitafium dla Jesienina". Jesienią 2001 r. Jacek promuje już swój nowy, jak się niebawem okaże, ostatni program, "Mimochodem", którego oficjalna premiera miała miejsce 10 listopada 2001 r. w Ratuszu na Białołęce w Warszawie.

(źródło: Katarzyna Walentynowicz "Poeta melodii. Biografia artystyczna Zbigniewa Łapińskiego" 2015r.)

Tomasz Kopeć (wydawca płyt tria): Wspólne granie po 1990r. to było wyzwanie dla nich z wielu powodów, także artystycznie. Przecież nie można było ciągle pisać o tym samym. Napisanie przez Jacka „Wojny Postu z Karnawałem” pokazało, że to nie są odgrzewane kotlety, jak bywa w zespołach, które grają razem któryś rok. Program, który powstał, był genialny, twórczy i odkrywczy. Ale ich współpraca nie wynikała z wielkiej przyjaźni między nimi, lecz z profesjonalizmu, wiedzy i świadomości, który z nich ma jakie dobre strony. Potrafili umiejętnie korzystać z atutów każdego z nich, no i darzyli się wielkim szacunkiem, w którym także było miejsce na drobne żarty czy złośliwości. Jacuś podśmiewał się, że Zbyszek jest upierdliwy, Przemek podszczypywał Jacka, że skoro jest na emigracji, to w zasadzie nie wie, co jest w Polsce, a Zbyszek okazywał na przykład mi swoją wyższość, bo przecież moja rola była organizacyjna, więc trzeba było mi koniecznie to uświadomić. Miało to wszystko swój klimat i swoją wartość. Prawdziwa energia na scenie wytwarzała się między Jackiem i Zbyszka fortepianem. Z Przemkiem było trochę inaczej. Jacek Przemka nie potrzebował tak bardzo jak Zbyszka, co w niczym nie umniejsza znaczenia Przemka. Po prostu obaj z Jackiem robili to samo: śpiewali i grali na gitarach. Jacek miał pełną świadomość, że sam z gitarą na scenie przez półtorej godziny zmęczy widzów, ponieważ jest to formuła jednostajna, toteż fortepian Zbyszka był mu bardzo potrzebny. Jacek z Przemkiem we dwóch nie brzmieli lepiej niż Jacek sam czy Przemek sam. Ale już każdy z nich osobno ze Zbyszkiem – tak. Przecież najpierw Przemek współpracował ze Zbyszkiem, a dopiero potem Jacek.

Oceniając po głosie, Przemek robił na mnie wrażenie największego alkoholika z nich wszystkich [uśmiech]. Wydawało mi się, że człowiek z takim głosem musi pić, tylko ja go nie mogę złapać na tym piciu... Jakim było dla mnie szokiem i zdziwieniem, że on nie pije i że od tej strony mogę właśnie na niego najbardziej liczyć. Zbyszek z Jackiem mieli przecież poważne kłopoty, które przekładały się na problemy wszystkich osób, pracujących nad kolejnymi trasami koncertowymi, w tym Przemka. Na pierwszej trasie największe kłopoty w tym względzie mieliśmy z Jackiem, na drugiej – ze Zbyszkiem. Przemek był bardzo oddany obu kolegom z zespołu; dobrze ich znał i dużo wiedział o różnych trickach alkoholowych, więc przestrzegał nas, na co mamy zwracać uwagę, by chłopaków po prostu pilnować. Myśmy na trasie pełnili długonocne dwugodzinne warty pod hotelowymi pokojami, żeby oni nie pili... Pamiętam takie warty, gdy Zbyszek miał kłopoty: pilnowaliśmy, by nie zamawiał room serwisów. To samo było z Jackiem. Ale widzisz, to byli artyści, którzy funkcjonują w nieco innym świecie. Ich wrażliwość tworzy doskonałe dzieła, ale i powoduje, że oni łatwiej niż inni popadają w destrukcje i uzależnienia. Jak artysta patrzy na świat, najlepiej widać po opowieści mojego brata, który pewnego razu wiózł Wartburgiem na Mazury Jacka, jego żonę Ewę oraz rodziców, czyli pana Janusza Kaczmarskiego z żoną. Przez całą drogę mówili do siebie tak: „Zobacz, Jacusiu, jaka piękna droga!”, „Zobacz, Ewuniu, jakie wspaniałe drzewa!” – i tak dalej. Mój brat, słuchając tego przez całą drogę na Mazury nie mógł się nadziwić ich banalnym zachwytom, myślał sobie, że droga jak droga, zwyczajna, asfaltowa... tu i tam jakaś chałupa i tyle, czym się tu zachwycać?

Z takiej artystycznej wrażliwości rodzą się zarówno dzieła sztuki, jak i słabości, których potem ciężko się pozbyć. Każdy z nich trzech, czyli Jacek, Przemek i Zbyszek odcisnął piętno na moim życiu, które byłoby zupełnie inne, gdybym ich nie poznał. Każdy z nich był geniuszem, więc niebywałe jest to, że takie trzy wybitne osobowości mogły współpracować ze sobą tak długo. Ktoś powie, że się w końcu rozeszli, ale zobacz, trudno żyć z jednym artystą, a co dopiero, gdy ma żyć ze sobą trzech? Ich współpraca opierała się na wielkim szacunku i profesjonalizmie, takim z najwyższej półki. A jak dobrze się rozumieli, niech świadczy piosenka „Akompaniator”, której tekst napisał Jacek dla Zbyszka i do której Zbyszek napisał muzykę. Każdy z nich trafił w sedno. Zbyszek na półprywatnych koncertach śpiewał samodzielnie z dumą ten utwór, który był wyrazem największego uznania, jakie jeden artysta, kolega z zespołu i przyjaciel, może dać drugiemu. Jak bym umiał pisać, też bym Zbyszkowi napisał piosenkę, bo tak samo jak Jacek uważam, że jest najlepszy w tym, co robi, ja w każdym razie do dzisiaj drugiego tak dobrego nie spotkałem.

(źródło: Katarzyna Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)

Ewa Błaszczyk: Jacek, Przemek i Zbyszek trafili na idealny czas dla siebie. Byli w takim wieku, kiedy zdobywa się świat. Mieli w sobie i parę, i siłę, więc połączenie tego dawało im poczucie niezwykłości. To zostało totalnie przez ludzi zaakceptowane i wyniesione na ołtarz! Jak miało się im to nie podobać? W tym był wdzięk, siła, młodość i każdy był wyjątkowo zdolny, a jednocześnie miał fioła na punkcie tworzonej wspólnie sztuki. Każdy z nich mógłby śpiewać, mógłby komponować i mógłby jeszcze robić parę rzeczy. Wyobrażam sobie, że każdy z nich miał w sobie taką potencję twórczą i kreację, zapisaną w sobie, że oni musieli się nawzajem nakręcać, dodawać sobie codziennie nowej energii, nowego pomysłu, nowego kopa. Ale przede wszystkim ważne było to, że każdemu z nich na tym zależało. To nie był układ ludzi średnio zainteresowanych, nie. To polegało na tym, aby właśnie się ścigać i aby sobie dodać ambicji, motywacji, siły. Oni byli w nieustannej kreacji, a jeśli się coś rozwija, to jest najpiękniejsze, co można przeżyć. Oni wchodzili pod górę, a nie spadali w dół...

Oni wchodzili pod górę, czyli było to najlepsze, co się może zdarzyć artyście. Widzisz, jak się już wejdzie, to zaczyna się rutyna i takie „osiadanie”. A oni nigdy nie popadli w rutynę, tylko cały czas się wspinali, dzięki czemu lepiej się poznawali – w stresie, radości, w rozpaczy – i zawsze byli w tych emocjach razem. To, co w duszy buzuje, ciągle nas napędza, więc tak też było z nimi. Poza tym wyobraź sobie trzech młodych facetów, którym się powodzi, wszystko się udaje, a jeszcze potem te fanki i ta fascynacja ludzi ich twórczością, bo wszystko jest na fali i modne... Pamiętam, jak Osiecka powiedziała mi kiedyś w rozmowie o STS-ie: „Ewa, myśmy nic nie umieli, myśmy byli modni”... ale widzisz, świadomość powodzenia i akceptacji przez ludzi tego, co na scenie robimy, daje takiego kopa artystycznego i oni właśnie byli na takiej fali, w takim twórczym uniesieniu, powodzeniu i spełnieniu. Ludzie odczytywali trafnie tę emocję, wsadzoną przez nich w sztukę: przede wszystkim siłę ekspresji, zaangażowania, całkowitego oddania się temu, co robili. A to powoduje i w wizji, i w dźwięku, i w emocji jakąś nową wartość. Dotyczyła ona zarówno zawartości kompozytorskiej, którą każdy z nich miał, jak i chociażby tej dyscypliny lub tego, co miał Jacek Kaczmarski, że robił kropkę już nie tylko nad „i”, ale i nad „h” i to wszystko było takie wyraźne, skończone, jednocześnie otwarte-zamknięte. Ludziom się to podobało; tam była siła, wynikająca z zaistnienia na scenie trzech silnych facetów. Oni po prostu byli jak takie panny na wydaniu; bawili się szampańsko w niezwykle płodnym czasie na taki artystyczny „haj”. Myślę, że potem każdy z nich do tego tęsknił.

Pamiętam, jak byliśmy w Monachium, spotkaliśmy się z Jackiem, całą noc siedzieliśmy w jakimś tam mieszkaniu i długo rozmawialiśmy, to widziałam, jak mu strasznie brakowało tego, co w Polsce pozostawił. Na emigracji już nie było życia – to znaczy było, ale inne. Rozumiem Jacka rozdarcie i tęsknotę, a jednocześnie jego wybór, ponieważ niebawem sama wylądowałam w Niemczech i też miałam dylemat, co zrobić. Podjęłam decyzję o powrocie, ponieważ czułam, że jestem stąd i muszę wrócić, ale to nie było łatwe. Jacek intelektualnie przewodził zespołowi, był przecież autorem pięknych tekstów. Bardzo dobrze ze Zbyszkiem się uzupełniali, ponieważ Zbyszek odpycha świat, Jacek go chłonął; Zbyszek woła: „Nie chcę świata, ludzi, obcości! Za dużo informacji! Proszę mi nie przeszkadzać, ja nie chcę wiedzieć, co się dzieje w Nowym Jorku!” A Jacek przynosił Zbyszkowi świat w sobie i obłaskawiał go swoimi tekstami. I nagle się okazywało, że Zbyszek do tych treści pisze piękną muzykę. Zbyszkowi trzeba pewne rzeczy podać w odpowiedniej formie i Jacek o tym doskonale wiedział. Trochę jak dwaj chłopcy, bawiący się w tej samej piaskownicy: jeden ma łopatkę, a drugi wiaderko, więc razem zbudują piękny zamek.

Taki pewnego rodzaju naiwny dzieciuch, który jest w Zbyszku i dzieciuch, który był w Jacku, to niewątpliwie była klamra, która ich obu łączyła. Zbyszek się mniej ruszał po świecie, Jacek – bardziej, więc miał inną perspektywę patrzenia na to, co wokół, ale dzieciuch w nich tkwił podobny. A Przemek? To już inna osobowość. Był taki trochę z boku, czyli z pewnym dystansem, bo to nie był dzieciuch, tylko chłopak. Myślę, że ani Zbyszek, ani Jacek nie zachłysnęliby się tak zabawkami z rynku klawiszów nowej generacji, jak właśnie Przemek, bo Przemek to był chłopak: coś zrobić, zbudować: „Skonstruuję na przykład wyrzutnię rakiet i to będzie wow! Coś wielkiego, wspaniałego! I poczucie, że ja to zrobiłem! I będę taki men!” Widzisz, w tym sensie to był chłopak. Wiesz, tamci to: „Las.... Ojej!.... Ale pięknie... ciekawe, co tam dalej jest...?”. A Przemek bardziej konkretnie: „Las? To które drzewko, ale konkretnie?” . W Przemku również była pewnego rodzaju poza, wynikająca z potrzeby indywidualnego stwarzania się. W Zbyszku pozy nie ma, ale są duże wymagania wobec siebie i innych. To dla mnie jest ważne, ponieważ dobrze wpływa na naszą współpracę. Z jednej strony mam pewność ze Zbyszka strony całkowitej szczerości i oddania temu, co robimy, a z drugiej – wysokiego poziomu, na którym Zbyszek zawsze chce osadzić naszą wspólną pracę. To motywuje i daje satysfakcję.

(źródło: (źródło: K. Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)

Stefan Brzozowski ("Czerwony Tulipan"): Trudno jest przekazać to, w jakim stanie emocjonalnym kiedyś żyliśmy. Dzisiaj świat jest skonstruowany zupełnie inaczej. Trio zarejestrowało tropy tamtych czasów i je utrwaliło w piosenkach. Lata cenzury, dyktatury proletariackiej, która wyrażała się w tym, że kacykowie narzucali nam określony sposób życia, ubierania się, reagowania na to wszystko, co się dzieje dookoła bardzo nas ograniczały, a jednocześnie wyzwalały postawy, o które trudno zabiegać w dzisiejszych czasach. Ingerencja przez np. propagandę działała w taki sposób, że podawana i utrwalana informacja zawężała pole oglądania świata, ale mimo to my obok widzieliśmy trochę więcej. Kiedy spotykaliśmy się poza tym oficjalnym światem, okazywało się, że jest inny wymiar istnienia nas, inne pragnienia i także inne możliwości realizacji. Właściwie to rozwarstwienie, w którym przyszło nam żyć, bardzo dobrze uwidaczniało się przy okazji różnych prowokacji artystycznych. Sama prowokacja nie istnieje – musi być na nią jakaś reakcja, np. publiczności. Dlatego tak ważna była wtedy rola tria. Wyniesiona z domu dziadków Jackowa wiedza historyczna, połączona z jego talentami, wybitnością, doskonałym wyczuwaniem nastrojów społecznych, były na miarę czasów. Obok był Przemek i Zbyszek. Mądrość tych trzech twórców polegała na tym, że z określonym przesłaniem, napięciem emocjonalnym mówili poprzez piosenki i programy artystyczne o tym, co każdy z nas czuł. Robili to w taki sposób, że czuliśmy, że oni ruszają coś, co każdy z nas nosił w sobie. Oni stanowili taką swoistą świadomość społeczną nas wszystkich, ponieważ nazywali rzeczy, napięcia, lęki i niepokoje, w których tkwiliśmy. Nagle to wszystko znajdowało ujście, a ich piosenki weryfikowały rzeczywistość. Wówczas uświadamialiśmy sobie, że naprawdę jest tak, jak Jacek śpiewa. Chłopcy wprowadzili poprzez swoją twórczość jakiś model innego myślenia o nas samych: o Polakach, o Polsce i o naszych możliwościach. A to przecież zbiegło się z wieloma ważnymi wydarzeniami: i papież się wtedy pojawił, i Lech Wałęsa... ileś tam tych mocy obok w różnych wymiarach nałożyło się wówczas na siebie, a ponieważ najbardziej emocjonalnym nośnikiem jest sztuka, ich działalność wpłynęła na ówczesną rzeczywistość w sposób niezwykle silny i sugestywny. Zobacz, okrzyknięto Jacka bardem Solidarności, ale on przecież jest nie tylko bardem „Solidarności”, lecz bardem Polski, który grzebie się w naszej mentalności, szukając przeróżnych dróg, którymi mogliśmy kroczyć. Zna nas bardzo dobrze, bo był jednym z nas, w piosenkach ciągle jest jednym z nas. To powoduje, że młode pokolenie ufa Jackowi i twórczości całego tria, ponieważ tutaj zawarty jest taki rodzaj prawdy, która niesie w sobie bunt, co jest cechą młodości. Twórczość Jacka, Przemka i Zbyszka to był bunt młodości z mądrą refleksją, ze znajomością siebie samego na tyle głęboko, aby można było zadać pytanie, co ja tutaj robię. Taka wiwisekcja zarówno emocjonalna, jak i intelektualna, z próbą ogarnięcia i nazwania świata, powodowała nie tylko w nich, ale przede wszystkim w odbiorcach szeroką skalę przeżyć. Pamiętam, jak Jacek pewnego razu przyjechał do Olsztyna z koncertem ze swoimi nowymi piosenkami, a często, bardzo często przyjeżdżał. Ale ten raz pamiętam dokładnie: po koncercie podszedłem do niego i powiedziałem: „Jacuś, piszesz tak gęsto, tak to jest nawarstwione, że nawet ja, człowiek przyzwyczajony, wprawiony, nie jestem w stanie nadążyć i zbudować sobie przy twojej opowieści wszystkiego, o czym opowiadasz. Czy nie można tego rozrzedzić?” A Jacek powiedział, że nie, bo jeśli ktoś będzie chciał, może sobie posłuchać drugi, trzeci i dziesiąty raz. Przyznałem mu rację po czasie, ponieważ ta kondensacja myśli i przeżyć Jackowych jest wartością samą w sobie. Na tym polega wielkość Jackowego pisania, który tak pisał swoje teksty, że one były jak półtoragodzinny film, opowiedziany w ciągu pięciu minut. Myślę, że trzeba by nauczyć się jego języka, aby to zrozumieć. To jest piękne w sztuce, że nagle przychodzi ktoś i to, co było do tej pory podane na tacy, kondensuje i mówi: „O, proszę, to jest to!” Rzec by można, jest to muzyka poważna, ballada poważna, bo w tych kategoriach trzeba ją rozpatrywać.

Jacek darzył wielkim szacunkiem Zbyszka i jego muzykowanie. Często o tym mówił. Uważał, że gdy Zbyszek mu towarzyszy, to wszystko jest po prostu na innym, doskonalszym, wyższym poziomie. Zbyszek był aranżerem-kompozytorem i swego rodzaju guru muzycznym dla Jacka, który bardziej czuł się odpowiedzialny za stronę literacką – oczywiście komponował ballady, ale gdy Zbyszek się włączał ze swoim fortepianem, natychmiast wszystko wskakiwało na inny poziom. Z tego, co wiem i z tego, co pamiętam z ocen Jackowych, Zbyszek był tą mocą i pięknem, które tkwi w muzyce i uzupełnia teksty Jackowe. W sposobie podejścia do uprawianej sztuki byli trochę podobni: podobnie ekspresyjni, ulegający wyjątkowym namiętnościom, tylko że Jacek bardziej w poezji, a Zbyszek w muzyce. Oni wychodzili na scenę i tak jak rockowcy grają i pociągają za sobą tłumy młodych, tak i oni wpływali na wszystkich. W ich koncertach nic nie było przypadkowe, niepotrzebne. Mogli pewne drobne zmiany wprowadzać, ale jednak realizowali gotowe programy. To była ekspresja niesamowita! Pamiętam, jak raz na dziedzińcu zamkowym w Olsztynie zagrali swój koncert i gdy zaśpiewali na końcu „Wyrwij murom zęby krat!”, to tłum wstał, zaśpiewał razem z nimi i z pieśnią na ustach poszedł na miasto! Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie! Ta energia, jaką oni przekazywali ludziom, była ogromna! Pamiętam taki porywający występ we Wrocławiu, podczas jednego z koncertów Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Oni również tam wystąpili i przecież wówczas wygrali ten festiwal. Tak czadowo zagrali, że też po prostu wyrwali ludzi z siedzeń – to, co się dzisiaj robi na estradzie, oni robili tymi gitarami i pianinem! Natomiast warto przy tym zwrócić uwagę na jeszcze jeden wątek, a mianowicie na ich wrażliwość. Patrz choćby na Jacka, który się całe życie ciągle jakoś nie mógł zmieścić w tej rzeczywistości. Albo prowokował, albo szukał i zadawał pytania, jak choćby gdzie jest ta dziura w całym, albo gdzie jest Bóg, zadawał pytania, które się stawia między unicestwieniem a byciem świętym. I ta jego wędrówka emocjonalna, niestabilność, powodowała, że nie miał się gdzie schować, gdzie zatrzymać, zawsze był człowiekiem w drodze, wręcz człowiekiem pędzącym przed siebie. A Zbyszek – identycznie, namiętność przede wszystkim! Jak dołączył jeszcze Przemek, to były trzy wulkany, a nam pozostawało tylko patrzeć, która Etna akurat teraz wybuchnie! Tylko czekać, kiedy zaleje lawa, czy to z jednej, z drugiej, czy trzeciej strony! Tam najbardziej stabilnym elementem w trio był chyba jednak Jacek. Zbyszek, jak go znam, jest człowiekiem bardzo żywiołowym, Przemek – identycznie, więc gdy te wulkany naraz wybuchły na scenie, to musiał być czad, co robiło na ludziach wrażenie. Natomiast jeśli któryś z nich wybuchał, a już nie daj Boże jeśli przeciwko sobie, to musiało ich rozwalać, tylko że od środka.

(źródło: (źródło: K. Walentynowicz "Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą" 2015r.)

Kontakt