Małgorzata Wojciechowska

Poetka, autorka tekstów, wokalistka, kompozytorka. Uczestniczka warsztatów, prowadzonych przez Zbigniewa Łapińskiego na wielu konkursach, promujących talenty młodzieży na początku XXI wieku, na przykład na FAMIE w Świnoujściu (pierwsze zdjęcie fot. Łukasz Gościniak, drugie - archiwum Małgorzaty Wojciechowskiej):

Nigdy nie lubiłam pomnikowego wspominania osób, które odeszły. Nie lubię styp, nie lubię "cokołów" i sama chciałabym mieć kiedyś na nagrobku napis: "Uśmiechnij się na myśl o mnie". Na myśl o Zbyszku Łapińskim niezmiennie pojawia się na mojej twarzy szeroki banan. Nie był postacią jednoznaczną. Nikt, kto ma charakter, nie jest. Mieścił w sobie tyle samo ciepła, ile kapryśności. Tyle oznak uwagi na innych, co ataków złych humorów i foszków. Tyle pogody w swoim jasnym spojrzeniu, ile ataków złości. Wspominam wydarzenie, które przyszło mi do głowy jako pierwsze, gdy poproszono mnie o kilka słów zaraz po jego odejściu – moja czterdziestostopniowa gorączka na Famie w Świnoujściu, zaśpiewanie koncertu, utrata przytomności za kulisami i konwój do szpitala zarządzony przez Zbyszka – odczuwalny strach o mnie i głęboka troska zderzone z potężnym jego krzykiem gniewu i z całą serią nieładnych określeń wobec personelu na wieść, że nie chcą mnie przyjąć... Albo zabawna sytuacja, gdy jakiś czas po jego udarze ja sama otrzymałam telefoniczną solidną reprymendę: "Nic cie nie obchodzę! Ty nawet mnie nie odwiedzisz!". Odwiedziłam. To było kilka pięknych godzin u Zbyszka w domu. Przy herbacie i pogaduchach. Zupełnie prywatnie, bez zająknięcia się o pracy, muzyce, scenie... Czy powinnam nadmieniać, że wcześniej wszyscy dostawaliśmy wieści, że nie życzy sobie żadnych odwiedzin? Najzabawniejsze wspomnienie Zbyszka, które przychodzi mi do głowy dziś: lato, jestem w moim rodzinnym Miliczu. Codziennie przejeżdżam rowerem dwudziestokilometrową ścieżkę wiodącą przez lasy Doliny Baryczy. Celowo zostawiam wtedy telefon w domu, żeby odczuć samotność i ciszę, której zazwyczaj tak bardzo mi brakuje. Zawsze wtedy wracam po jakichś trzech, czterech godzinach. Któregoś razu zauważam kilkanaście nagrań na poczcie głosowej. Odsłuchuję, głos Zbyszka wściekle oznajmia: "Dobrze! To ja w takim razie wycofuję zaproszenie na koncert! Do widzenia!" Jezus, Maria... Jakie zaproszenie? Jaki koncert? Odsłuchuję następne, czyli przedostatnie, trochę mniej wściekłe, ale gniewne w stopniu "bardzo": "Czy ty mogłabyś wreszcie oddzwonić?!" Poczta głosowa, jak wiemy, odtwarza w kolejności od ostatniej wiadomości, dlatego głos Zbyszka z każdą następną nieco łagodnieje: "Oddzwoń, Małgośka!", "Kiedy ty, do cholery, odbierzesz?", "No co z tym koncertem?". Jakim koncertem, na litość boską?! Docieram do pierwszej wiadomości. Głos Zbyszka uroczyście i pogodnie oznajmia, co następuje: "Kochana Małgosiu, chciałbym zaprosić cię do występu na moim jubileuszowym koncercie, daj znać, jak już będziesz dostępna". Cały Zbyszek – potężne doświadczenie połączone z wewnętrznym chłopcem i tupaniem nogą. Masz być dostępna tu i teraz! Zmieniłem zdanie odnośnie odwiedzin, dlaczego się nie domyśliłaś? Jeśli nie możesz teraz ze mną rozmawiać, to się wypchaj! Ależ piękne te twoje piosenki... Stęskniłem się za tobą... Zbiór paradoksów i sprzeczności, ale przede wszystkim cała paleta barw charakteru, osobowość bardzo silna i zostająca w pamięci na zawsze. Nawet teraz, gdy to piszę, gęba mi się uśmiecha do tego niewypowiadanego "r", do nastrojów Zbyszka, zmieniających się jak wiosenna pogoda. Spojrzenie wwiercające się w oczy rozmówcy spod krzaczastych brwi, które w mgnieniu oka zmieniają kształt w łuki zdziwienia jak u dziecka... Myślę, że na moje zapracowanie i brak możliwości zdzwonienia się mógł się mocno złościć, ale pewnie odczuwał to po swojemu jak zwyczajną przykrość. Złośnik z miękkim sercem. Pogrzeb Zbyszka. Aleja Zasłużonych na Starych Powązkach. Stoję między Margitą Ślizowską a Asią Lewandowską. Łzy leją się jak durne, ale na moje szepnięcie: "O matko, kładą go koło Marii Dąbrowskiej... Pewnie zaraz jej powie – posuń się, stara...", parskamy najciszej, jak się da. Jak dobrze, że był. Taki właśnie. Nie inny.

(źródło: wspomnienie z marca 2020r.)

Kontakt